wtorek, 25 marca 2014

Malowidło

Sobota, 11:32, National Gallery - Londyn
„Że też ja się na to zgodziłem…” Widzenie mnie o tej porze na nogach w dzień wolny graniczyło z cudem. A oto jestem. Półprzytomny, stojący przed rzeźbą o kształcie nieokreślonym, co ludzie stojący wokół niej nazywali ,,fenomenem twórczości”. Ulotka, którą trzymałem rozwiniętą w dłoniach też nie szczędziła na pochwałach. Podobno przedstawia to parę kochanków splecionych w uścisku namiętności, ale według mnie jest to nieudana próba uchwycenia czegoś, czego autor sam jeszcze nie doświadczył. Na glinianej powierzchni, pod warstwą połyskującego lakieru dało się dojrzeć rozmazane linie papilarne. „Och no błagam…od czego jest papier ścierny” - nienawidzę niechlujstwa i niedociągnięć, a w tej galerii było ich zdecydowanie za dużo. Przytłacza mnie to, muszę stąd wyjść. Już zmierzałem w kierunku głównego wyjścia, gdy nagle poczułem lekki uścisk na ręce. Był pewny, jednak dłoń zaciskająca się na mojej była mała. Już wiedziałem do kogo należy.
- Sam, a ty gdzie? Ledwo weszliśmy, a ty już chcesz wracać do tej swojej „jaskini”? – drobna brunetka, sięgająca mi wzrostem do ramion stała przede mną z wyraźnym wyrazem niezadowolenia wypisanym na twarzy. Był to nikt inny jak Skye.
- Po pierwsze: jesteśmy tu od ponad godziny, po drugie: żadna tam moja „jaskinia”, tylko pracownia, a po trzecie: idę zapalić – odpowiedziałem, wyliczając na palcach.
- No ej! Miałeś ograniczać!
- Tak, ale widzisz…te wszystkie tak zwane ,,dzieła” – tu zakreśliłem w powietrzu cudzysłów – sprawiają, że przestaję racjonalnie myśleć. Chyba jestem za głupi, aby zrozumieć współczesną sztukę – spróbowałem delikatnie odepchnąć moją towarzyszkę, lecz ta była nieugięta.
- A kto ją rozumie? Wszyscy tylko udają, żeby nie wyjść na ignorantów…- zaczęła nieśmiało – ale założę się, że to, co zaraz Ci pokażę, przypadnie Ci do gustu – mówiąc to spojrzała na mnie tym swoim przenikliwym spojrzeniem zranionego szczeniaka, któremu nigdy nie jestem w stanie odmówić.
- Ech… - westchnąłem -  prowadź Pani – na jej twarzy momentalnie zagościł uśmiech. Ciągnąc mnie za rękę podprowadziła mnie do malowidła zawieszonego centralnie na środku ściany, od którego dzieliła mnie gruba kuloodporna szyba. Nie patrząc na miedzianą tabliczkę zamieszczoną obok wiedziałem dokładnie z czym mam do czynienia.
- ,,Przemijanie” Fredericka Rosatiego. – powiedziałem na głos. Skye, rozpoznając ten ton w moim głosie, od razu wiedziała, że jestem w swoim żywiole – 1684 r., olej na orzechowej desce, ozdobne złocenia gwaszem, pędzel z koziego włosia…- pomrukując pod nosem, dukałem nieświadomie wszystko to, co tkwiło w mojej podświadomości przez tyle lat. Obraz, tak dobrze znany z mi z podręczników z uczelni, teraz wisi przede mną. Coś jednak mi nie pasowało.
- Jestem pod wrażeniem – na te słowa, wytrącony z transu odwróciłem się w prawą stronę, by po chwili moim oczom ukazała się kobieta w średnim wieku, wyglądem przypominająca typową sekretarkę z biura. Na błękitnej koszuli przyczepioną miała plakietkę z imieniem Margaret, a jej i tak już wybujały kok ozdabiał mały purpurowy kwiat, którego kojarzyłem, ale jak na złość nie pamiętałem skąd. – Miło wiedzieć, że są jeszcze na tym świecie młodzi ludzie, którzy interesują się sztuką. – Z dezaprobatą przeczesałem ręką swoje platynowe włosy, których kilka zbyt długich kosmyków opadło mi do oczu.
- Heh… cóż, miałem tę przyjemność pisania pracy magisterskiej na temat jego twórczości. Jednak byłem święcie przekonany, że akurat „Przemijanie” znajdowało się w Luwrze. Mylę się?
- Ma Pan całkowitą rację. Znajdowało się do zeszłego tygodnia. Wisi tu dopiero od poniedziałku. Przytaknąłem, by móc znowu obiec wzrokiem malowidło.
 – Za dwa dni oficjalnie wystawiamy go na pierwsze piętro, ale musimy wstawić tam najpierw szybę zabezpieczającą… Spochmurniałem. Uderzyło mnie to jak grom z jasnego nieba.
- Nie ma potrzeby. – stwierdziłem cicho.
- Słucham?
- Nie ma potrzeby zabezpieczać podróbki. Jeszcze nigdy w całym życiu nie widziałem, żeby ktoś mógł otworzyć oczy tak szeroko, jak stojąca przede mną Margaret.
- J-ja…k to? Nie rozu…- szok ogarniający całe jej ciało, uniemożliwiał jej prawidłową artykulację.
- Oryginał ma namalowany sygnet w szkatułce, na toaletce tuż obok lustra. Tu go nie ma. – wskazałem na miejsce, w którym powinna znajdować się biżuteria.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Kolejna zagadka do rozwiązania.

***

Niedziela, 10:16, mieszkanie Sam’a
- Czyli? – podekscytowana Skye skakała po całym moim mieszkaniu, nie mogąc zdusić w sobie pokładów narastającej w niej energii.
- Czyli na razie nic. Nie wiemy nic więcej poza tym, że ,,Ci z Luwru” na pewno mieli oryginał i dali go do Londynu, jednak na miejscu znajduje się podróbka. Kto to zrobił, kiedy i jak, to zagadka na dzień dzisiejszy. Opadłem bezsilnie na kanapę i włączyłem telewizor, szukając czegoś mniej odmóżdżającego od reklam czy teledysków z półnagimi pięknościami. Lokalne wiadomości. Niech będzie.
- Powinni Ci podziękować. Gdyby nie ty, to w życiu by się nie zorientowali. Mogliby Ci chociaż zwrócić kasę za dzisiejsze bilety albo… - w tym momencie się wyłączyłem. Uwielbiałem słuchać Skye, ale miałem naprawdę ciężki tydzień i już nie kontaktowałem ze światem. Docierały do mnie tylko newsy, o których mówiła prezenterka.
,,… w nocy zmarł znany koneser sztuki Zachary Hackerman. Mężczyznę znaleziono nieprzytomnego w dzielnicy Kensington. Zmarł na zawał serca…. A teraz pogodę na najbliższ..." Zmarszczyłem brwi. Hackerman? Zmarł na zawał serca? Odkąd tylko pamiętam promował zdrowy tryb życia i nie cierpiał na żadne choroby (dzięki czemu w wieku 40 lat wyglądał lepiej niż ja, będąc młodszym od niego o kilkanaście lat). Coś tu jest nie tak.
-….a biorąc pod uwagę twoją obecną sytuację, byłoby to wręcz wskazane. – Skye domagająca się zwrócenia na nią uwagi przypomniała mi o swoim istnieniu.
- Hę?- spytałem inteligentnie.
- Ech, znowu mnie nie słuchałeś. I po co ja się tu wywnętrzam? W tym momencie wstałem gwałtownie, ściągnąłem skórzaną kurtkę z wieszaka wraz z kaskiem motocyklowym. Nachyliłem się wystarczająco, aby spojrzeć prosto w oczy dziewczynie.
- Bo masz anielskie serce i cierpliwość do takich idiotów jak ja. A teraz przepraszam, ale idę pobawić się w Sherlocka Holmes’a.
- P-poczekaj na swojego Watsona! – wybiegła szybko za mną, doganiając mnie na dopiero na schodach.

***

Niedziela, 11:57, posiadłość Państwa Hackerman
            Chcąc natrafić na jakiekolwiek poszlaki, które mogłyby mi pomóc w znalezieniu sprawcy, udaliśmy się do małego dworku w południowej części Londynu, gdzie znajdował się dom Państwa Hackerman lub jak powinienem to teraz określić – Pani Hackerman. Drzwi otworzyła nam niska służąca, zapraszając nas ciepłym uśmiechem do środka. Zostaliśmy zaprowadzeni do wielkiego salonu przypominającego renesansową komnatę. Skye, nie mogąc oderwać oczu od błyskotek i złoceń na kominku, okrążała pokój z lekko otwartymi ustami i pomrukując coś pod nosem, co jak się okazało było klnięciem na swoją 25-cio metrową kawalerkę. Czekając na zjawienie się pani domu, usiadłem na tapicerowanej sofie, rozglądając się z pełną koncentracją po pomieszczeniu.
- Przepraszam, że musieli Państwo czekać… ale musiałam załatwić kilka ważnych spraw… - w tym momencie naszym oczom ukazała się wysoka blondynka o skandynawskiej urodzie, w długiej, powabnej sukience z turkusowego atłasu. Jej szyję zdobił delikatny naszyjnik z białego złota, do którego doczepione było  małe serce z diamencikiem na środku. Na pewno była o połowę młodsza od swojego świętej pamięci męża. Wstałem i ucałowałem jej rękę, przedstawiając siebie i swoją towarzyszkę.
- To my przepraszamy za tak nagłe najście. Przykro mi z powodu Pani straty, z pewnością musi być Pani niełatwo z tego powodu.
- Wie Pan. Stało się to tak nagle i niespodziewanie…- usiadła elegancko naprzeciw mnie w fotelu, nerwowo poprawiając włosy, które zakrywały jej ramiona i część klatki piersiowej. Z pewnością była zmęczona, co było widać po jej oczach. Jednak nie były one napuchnięte czy poczerwieniałe od płaczu. Były podkrążone.
- Nieprzespana noc?- spytałem.
- Żeby tylko jedna…- odpowiedziała, opierając głowę o ramię. Ruch ten spowodował, że włosy zakrywające dotychczas jej szyję odsłoniły małą, fioletową malinkę. Uniosłem brwi. ‘’Czyli jednak...”.
- Nie będzie Pani samotna w Europie? - zapytałem. Wiedziałem, że w tym momencie przekraczałem cienkie granice. Powoli się wyprostowała i odwróciła wzrok w moją stronę.
- Słucham?- spytała ze zdziwieniem.
- Wyjeżdża Pani jutro do Francji, prawda?
- Tak ale…skąd Pan to wie? – spytała ze zdziwieniem.
- Na stoliku w przedpokoju leżą dwa bilety na jutrzejszy przelot samolotem do Francji. Musiała Pani to wcześniej planować, ponieważ bilety na miejsca w I klasie rezerwuje się z co najmniej trzytygodniowym wyprzedzeniem. Nie mogłaby Pani polecieć ze swoim mężem, ponieważ w tym samym czasie miałoby się odbyć jego spotkanie klubu brydżowego - wytłumaczyłem spokojnie. – Dowiedziałem się tego robiąc mały ‘’wywiad środowiskowy”. Oparłem głowę o ręce i nachyliłem się do przodu, żeby mnie lepiej słyszała: - Niech mi Pani powie. Od jak dawna Pani zdradzała męża?
- Sam, nie wypa…- Skye czując napięcie w rozmowie próbowała interweniować.
- Ja nie…- zaczęła szorstko.
- Jeśli ma Pani zamiar zaprzeczać, to niech Pani następnym razem lepiej zakryje ‘’dowody miłości’’ na swoim ciele – tu wskazałem na jej szyję, co przyczyniło się do powstania ciemnego rumieńca na jej twarzy. Przyłapana, spuściła głowę.
- Pół roku. Zdradzałam go od pół roku - odparła cicho po długiej chwili milczenia. – Nie układało nam się. Zaczęłam spotykać się z innym. Z kimś, kto mnie szanuje.
- Z kimś w swoim wieku?- zapytałem z wyczuwalnym sarkazmem w głosie. Spojrzała na mnie i przytaknęła. – No cóż, teraz z pewnością ma Pani wszystko, czego niejedna kobieta by Pani zazdrościła - westchnąłem - Kochającego Panią mężczyznę, piękny dom, niemały majątek….- ‘’Bingo’’ – pomyślałem. Jej oczy niebezpiecznie się powiększyły.
- Nie… niech mi Pani nie mówi, że…ja go nie!…Nie zabiłam go! Chciałam złożyć pozew o rozwód! Niech mi pan uwierzy! Nigdy nie zniżyłabym się do tego stopnia!- krzycząc próbowała użyć jakichkolwiek argumentów przemawiających za jej niewinnością, jednak była zbyt wstrząśnięta, by się sensownie bronić. Znów westchnąłem.
- Pani Hackerman…- zacząłem powoli dostawać migreny od jej krzyków.
- Naprawdę, niech mi Pani uwierzy…- mamrotała przez łzy w oczach.
- Spokojnie. Wierzę Pani. To znaczy z początku myślałem, że to Pani go zabiła.  Miałaby Pani świetny motyw. Jednakże ma Pani też świetne alibi.- stwierdziłem dobitnie.- W koszu na śmieci na korytarzu zauważyłem rachunek z restauracji „L’Atelier de Joel Robuchon”. Był z wczorajszego wieczoru, z godziny zgonu Pana Hackermana, co dowodzi, że nie mogła Pani zabić męża, bo znajdowała się w innej części Londynu.- Zauważyłem, że Skye przygląda się mi z niedowierzaniem i miną wyrażająca podziw. Uśmiechnąłem się nieznacznie.
- Dziękuję. Dz-dziękuję.- wdowa zaczęła cicho szlochać, ocierając przy tym oczy zewnętrzną stroną dłoni a ja po chwili zacząłem ją uspokajać.
W takim razie: kto dokonał zbrodni?

***

Niedziela, 13:48, podziemia szpitala
Całe szczęście, że mam dobre układy z policją, w przeciwnym wypadku byłoby mi ciężko dostać się do miejsca, w którym się obecnie znajduję. Kostnica. Tak, to z pewnością robią ,,normalni” ludzie w wolne popołudnia. Spojrzałem w dół. Przede mną leżało białe jak ściana ciało niedawno pełnego wigoru Zachary’ego Hackermana. Słusznie powątpiewałem w jego zawał. W jego ciele znaleziono bowiem zytroksyn – substancję, a raczej truciznę, której dawka równa albo przekraczająca 5 mg wywołuje silną arytmię serca , która kończy się śmiercią. Takich informacji nie znajdzie się w ‘Googlach’, wiedzą o tym tylko lekarze. Tak więc grono naszych podejrzanych się zawęża. Spojrzałem znacząco na Skye.
- Teraz wystarczy znaleźć lekarza, który umie malować – powiedziałem sarkastycznie. W Londynie pracuje ponad kilka tysięcy lekarzy, a ja nie mam całego życia żeby sprawdzić życiorys każdego z nich.
- Czyli myślisz, że złodziej obrazu i zabójca Hackermana to jedna osoba? – spytała, nie rozumiejąc.
- Dokładnie. Nie wydaje Ci się to dziwne? Praktycznie jedyny ceniony koneser sztuki w naszym kraju umiera zaraz następnego dnia po tym, jak świat dowiaduje się, że najbardziej cenione dzieło Londynu to fałszywka.
- W sumie, jak spojrzysz na to z tej strony…ale po co ktoś miałby go zabijać?
- Jak zawsze: dla pieniędzy. Hackerman kolekcjonował wiele antyków, dzieł i innych wartościowych ,,bibelotów”. Pewnie dostał propozycję wymiany. Pieniądze za oryginał. Tyle, że z tego co wiadomo, to nikt nic nie wie o tym, żeby go otrzymał, bo w przeciwnym razie trzymałby go w swoim domowym sejfie. Jednak pieniądze z jego konta bankowego zostały wybrane, co oznacza, że nasz złodziej spotkał się z Hackermanem i wzbogacił się o okrągły 1 mln $, nie pozbywając się przy okazji obrazu.
- Rozumiem. – jej mina wskazywała na to, że mówi prawdę. – Pytanie tylko, kto go zabił?
- Yhym. – mruknąłem. - Wiemy już, że złodziej jest lekarzem. Pracują oni przez cały dzień i noc na zmiany. Drogą może prymitywnej dedukcji, jednak trafnej, możemy wywnioskować, że skoro zabił Zachary’ego to znaczy, że nie było go w pracy, a co za tym idzie ma ,,nieobecność” w bazie danych. - policja przy dobrej sposobności na pewno będzie miała do niej dostęp.
– Skye podwiozę Cię do siedziby biura policji, gdzie znajdziesz porucznika Stokera. Powiedz mu o tym, co właśnie odkryliśmy i załatw tę rozpiskę lekarzy, jakbyś mogła. – sprawa nareszcie posuwała się do przodu.
- Pewnie. A ty?
- Ja muszę dowiedzieć się, kto brał udział w całej akcji przewozu i odbioru obrazu.

***

Niedziela, 16:37, dom Sam’a
Od dyrektora muzeum dowiedziałem się, że za odbiór i przeniesienie obrazu odpowiedzialne było 12 osób. Jedna z nich jest złodziejem i mordercą. Tylko która? Jestem tak blisko rozwiązania, a jednak wciąż tak daleko. Musi być coś więcej. Jakiś szczegół, który pominąłem. Rozłożyłem się na całą długość kanapy, twarzą do zimnego obicia, pozwalając by moje długie ręce zwisały bezradnie z podłokietników. "Co pominąłem?" Pytanie to dudniło mi echem po głowie, uniemożliwiając  pełne skupienie się. "Myśl. Co przeoczyłeś?" W tym samym momencie do mieszkania wparowała zdyszana Skye, trzymająca mocno plik kartek, jakby od tego zależało jej życie.
- Ma-m to w ko-ko-ńcu – wydukała zziajana. Uwielbiam to jej zaangażowanie. – Trochę to trwało, ale masz tu wszystkich lekarzy z pobliskich szpitali, którzy wzięli sobie wczoraj wolne, albo po prostu nie poszli do roboty. – wzięła głęboki wdech i wręczyła mi papiery, po czym padła na bujany fotel zaraz naprzeciwko stołu. Obróciłem się na plecy i zacząłem przeglądać listę nazwisk długą na 5 kartek. Po pewnym czasie wyjrzałem zza nich, by spojrzeć na Skye.
- Skąd go masz? -  spytałem wskazując na jej włosy.
- Co? A, to! – delikatnie wyciągnęła różowego kwiatka z włosów, obracając go między palcami. – W kwiaciarni na dole mają jakąś przecenę, więc kupiłam sobie kilka. Ładny? – spytała wkładając go z powrotem na miejsce. W tym momencie zrozumiałem: w końcu to do mnie dotarło. Gwałtownie zerwałem się na nogi, przestraszając przy okazji Skye i niemalże podbiegłem do regału z niemałą kolekcją książek. Gdzie to jest? T, T, T. Jest! ,,Toksykologia szczegółowa”. Szybko wertowałem pożółkłe już kartki, szukając jednej, której teraz nie mogłem się doszukać. Mam. Źrenice szybko mi się powiększyły, jak zawsze kiedy się ekscytuję, oddech przyspieszył, a serce dudniło pod żebrami, jakby chciało wyrwać się z mojej klatki piersiowej. Wróciłem z książką na sofę i wyciągnąłem rozpiskę, którą otrzymałem od dyrektora muzeum i porównałem ją z tą, którą przyniosła Skye. Zgadza się. Podniosłem wzrok na zdziwioną dziewczynę.
- Margaret Turscheson. – powiedziałem bez chwili wahania.
- …Co z nią? – spytała po chwili. Uświadomiła sobie właśnie, że mówimy o kobiecie z muzeum, z którą odbyłem pogawędkę na temat Rosatiego.
- To ona jest mordercą.

***

Jeszcze tego samego wieczora policja przyjechała pod dom Turscheson, żeby ją aresztować. Z początku stawiała opór – jak wszyscy. Twierdziła, że nic nie zrobiła, że żąda dowodów. Dostała je. Wtedy się przyznała i wyjawiła nam gdzie trzyma oryginał, który już następnego dnia zawisł pod podwójną kuloodporną szybą w muzeum. Pewnie zastanawiasz się drogi czytelniku jak wpadłem na to, że to właśnie Margaret jest winowajczynią? Otóż jest to bardzo proste i sam nadal się zastanawiam dlaczego wpadłem na to tak późno. Po pierwsze lista osób. Margaret Turscheson była jedną z osób odpowiedzialnych za transport obrazu. Była ona także nieobecna w sobotę w pracy. Te dwie informacje się pokrywały. Jeśli chodzi o to czego szukałem w książce: chodziło mi o kwiatka z jej koka, którego z początku nie mogłem sobie przypomnieć. Jest to bowiem Terantes ocium znany również pod nazwą ,,Purpurowy jad”. W jego łodygach znajduje się trucizna – zytroksyn. Tak -  ta sama, którą znaleziono w ciele Hackermana. Turscheson założyła własną hodowlę tych kwiatów u siebie w domu. Zrobiła z nich truciznę, którą później dosypała Hackermanowi do herbaty, kiedy to spotkała się z nim sobotę, żeby wynegocjować cenę obrazu. Trucizna zaczyna działać kwadrans po zażyciu, więc gdy Hackerman odmówił zawyżonej ceny zasugerowanej przez Margaret, opuścił lokal, w którym przebywali i wracając do domu dostał arytmii. W ten sposób podejrzenia nie mogłyby paść na nią. Jeśli chodzi o obraz – osobiście wykonała podróbkę. Będąc absolwentką Akademii Sztuk Pięknych, pracującą wcześniej jako konserwatorka obrazów, miała niemałe doświadczenie i umiejętności żeby podjąć się tego zadania. Jej plan miał wiele niedociągnięć i pomijał zwłaszcza jedno, to najważniejsze: zbrodnia zawsze wyjdzie na jaw.

KONIEC

[Zbieżność nazwisk przypadkowa. Nazwy własne zostały wymyślone przeze mnie. Nie istnieją naprawdę. ]
Adrianna Szczyra


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz