niedziela, 29 maja 2016

Detektywi śledczy ruszyli w teren

Uczniowie klas pierwszych wcielili się w rolę detektywów śledczych i swe sprawozdania wysłali do szwedzkiego króla. Kogo śledzili? Andrzeja Kmicica, bohatera "Potopu" Sienkiewicza. Zachęcam do poczytania.


detektyw Maja Szymańska

Sprawozdanie
   Wasza Wysokość, Mości Królu Karolu X Gustawie.Tak jak Król chciał, pojechałam do Wodoktów „śledzić” Andrzeja Kmicica. Oto efekt mojej pracy, który mam nadzieję, że Królowi się spodoba. Jutro wyślę Królowi sprawozdanie z dzisiejszego śledztwa. Z niecierpliwością czekam na odpowiedź Szanownego Króla.

Sprawozdanie z dnia 15. stycznia:
Godz. 19.00 Zaczęłam obserwację. Schowałam się za płotem domku należącego do panienki Aleksandry Billewiczówny w Wodoktach. Po pewnym czasie było słychać stukot kopyt.
19.08 Przyjazd pana Kmicica. Miał on na sobie gustowną czapkę, skórzane buty oraz elegancką koszulę- było widać, że jest z bogatego rodu. Przyjechał on na miejsce na koniu. Wkroczył na posiadłość panienki zmarznięty, lecz pewny siebie. Od razu przyszykowano mu miejsce na ogrzanie, oraz ucztę. Panienki w domu patrzyły na niego z podziwem oraz zazdrościły Oleńce przyszłego męża. Był on bardzo mężny oraz wydawał się dumny. Przez otwarte okno mogłam usłyszeć rozmowy Andrzeja Kmicica z domownikami. Mogę przez te konwersacje wywnioskować, że był on oczekiwany w tym domu od bardzo dawna.
19.13 Rozmowa przy uczcie Oleńki z Andrzejem. Była ona nim bardzo zauroczona. Przeczuwam, że ich miłość będzie gwałtownie kwitła. Przyszła mowa o ślubie. Ku mojemu zdziwieniu Aleksandra Billewiczówna nie była szczęśliwa z tego powodu, ponieważ wciąż przeżywała żałobę jej dziadka –Herakliusza Billewicza. Pan Kmicic jednak chciał go jak najszybciej. Myślę, że przez jego upór tak, czy siak ślub się odbędzie.
19.37 Przyszedł czas pożegnania. Andrzej Kmicic powiedział, że musi odwiedzić swoich kompanów w Lubiczu. Przytulił Oleńkę i pożegnał domowników, a po chwili kawaler odjechał na swoim koniu. Oleńka jeszcze na chwilę usiadła i już rozmyślała o następnym spotkaniu z Jędrusiem.  Ja również opuściłam dom Billewiczów, musiałam  szybko dogonić pana Andrzeja Kmicica.
19.58 Dotarłam do miejsca gdzie znajdował się Kmicic. Chociaż po drodze zgubiłam go parę razy, ponieważ jechał bardzo szybko. Do tej pory mogę uznać, że pan Andrzej to bardzo uparty, szalony i tajemniczy mężczyzna. Czuję, że jest w nim tajemnica, którą głęboko skrywa.
20.03 Mężczyzna wita się z przyjaciółmi. Robi się strasznie głośno. Widać, że traktują się jak bracia i szanują Kmicica. Niestety zauważyłam, że są pijani. Na stole leżało mnóstwo butelek po trunkach. Poczęstowali Jędrusia jedzeniem i alkoholem oraz ogłosili toast za niego i jego wybrankę. Zaczęli rozmawiać o Oleńce i o Wodoktach. Andrzej opowiadał jaka Aleksandra jest piękna i że nie może się doczekać ślubu z nią.
20.16 Mężczyźni byli już upici. Wpadli na pomysł, by strzelać w obrazy powieszone na ścianach. Zaczęło się zamieszanie. Odgłosy strzelb było słychać na całą okolicę. Zniszczyli wszystkie malowidła, obrazy i wazy. W chacie zrobił się wielki chaos i bałagan. Wszędzie leżały kawałki starych ozdób.
20.34 Wszyscy usnęli. Skończył się mój pracowity dzień. Z wielkim zaciekawieniem czekam na dalsze śledztwo.

Maja Szymańska 1a

detektyw Julia Harasimczyk

Harasimczyk Julia
klasa 1b

Sprawozdanie z obserwacji Andrzeja Kmicica

         Wasza Książęca Mość -  po otrzymaniu zadania, aby obserwować poczynania i zamiary Andrzeja Kmicica,  podstępem dostałam się do klasztoru na Jasnej Górze. Od razu przystąpiłam do działania. W przebraniu mieszczanki obserwowałam Kmicica. Wydawał mi się jakiś dziwny. Z tego co wiedziałam na jego temat od Waszej Książęcej Mości to to, że był hultajem, narwańcem, czasami nieprzewidywalny, a jak go poznałam to tak jakbym zobaczyła kogoś innego... spokojny, pokorny i tajemniczy. Było też coś dziwnego: ja śledziłam Kmicica, a wszyscy w klasztorze wołali na niego Babinicz. Nie wiedziałam co to oznacza, ale obiecałam sobie, że wyjaśnię również i to.
            W tym czasie w klasztorze i na murach można było zauważyć wyraźne przygotowania do obrony Jasnej Góry. Nasi żołnierze byli coraz bliżej, a zachowanie zarówno zakonników, księży jak i ludności cywilnej można było określić jako spokojne. Dało się odnieść wrażenie, że każdy wiedział, co ma robić, jak postępować, co mówić. Zauważyłam, że Kmicic spędzał dużo czasu z przeorem Kordeckim. Ich spotkania odbywały się zazwyczaj za zamkniętymi drzwiami, rozmowy były prowadzone szeptem, bez świadków albo tylko w towarzystwie zaufanych ludzi. Doszłam do wniosku, że ksiądz Kordecki wiedząc o wojennym doświadczeniu Kmicica, jego wiedzy, umiejętnościach strategicznych znalazł w jego osobie sprzymierzeńca i chciał to wykorzystać w walce z naszą armią.
Prawdę mówiąc zaangażowanie Kmicica przyprawiło mnie o zawrót głowy. Już pierwszego dnia dał się poznać jako wspaniały strzelec. Kule z jego broni trafiały kolejnych naszych żołnierzy, swoimi celnymi strzałami niszczył również nasze armaty i inne działa. Walka z twierdzą, jaką okazał się klasztor, przypominała walkę z wiatrakami. Nasi żołnierze strzelali, ściągaliśmy nowe posiłki, mieliśmy nadzieję, że każdy kolejny atak z naszej strony zakończy tę bitwę, ale klasztor wydawał się nie do zdobycia. Mówiono, że mury klasztorne mimo wielu uszczerbków po ostrzałach „same się naprawiały”. Taka sytuacja trwała wiele dni,  tygodni. Każdy nasz ruch, każde nasze kolejne działanie było tematem do rozmów Kordeckiego i Kmicica. Szczegółowo omawiali nasze postępowanie, analizowali i wyciągali wnioski. Doszli do takiej perfekcji, że miałam wrażenie, że przewidywali to co my zrobimy następnego dnia. Kmicic z dnia na dzień czuł się coraz pewniej w swojej roli, do tego stopnia, że pewnej nocy wraz z najbardziej oddanymi mu ludźmi wybrał się poza mury klasztoru aby na własne oczy zobaczyć jak wygląda sytuacja w naszym obozie.
Ich wyprawa skończyła się dla nas niezbyt pomyślnie. Obrońcy klasztoru mordowali naszych ludzi, niszczyli działa, a co najważniejsze pozbawili życia inżyniera de Fossisa, który odpowiadał za oblężenie. To spowodowało, że w naszych oddziałach rozprzestrzeniła się panika i niepokój. Nasze dowództwo zaczęło rozmawiać z obrońcami klasztoru o poddaniu się . Przedstawiali różne propozycje, ale przeor Kordecki wszystko odrzucał. W jego decyzjach utwierdzał go oczywiście Kmicic, który z reguły podejmował wszystkie decyzje dotyczące walki. Niesamowite było to, ze Kmicic miał taką zdolność zjednywania sobie ludzi, umiejętność podporządkowywania sobie innych, że nikt nie śmiał przeciwstawiać się jego decyzjom. Gdy okazało się, że nasze szanse na zdobycie Jasnej Góry maleją z dnia na dzień, wojsko Waszej Książęcej Mości traciło nadzieję, lecz gdy dotarło do nich wielkie i ciężkie działo zwane Kolubryną ich wiara w zwycięstwo powróciła. Kule wypluwane z  jej paszczy niosły postrach i zniszczenie pośród mieszkańców Jasnej Góry. To działo przyprawiło Kmicica o niepokój, ale po rozmowie z księdzem  Kordeckim na jego twarzy pojawił się chytry i podstępny uśmiech.
Ta mina bardzo mnie zaniepokoiła. Tu muszę przyznać, że nie wiedziałam czego się po tym spodziewać. Wieczorem nadal zachodziłam w głowę co o tym myśleć. Dopiero nocą wszystko się wyjaśniło, ale było już za późno na jakiekolwiek działanie. Okazało się, że ktoś wysadził naszą wielką armatę. Mogłam tylko przypuszczać, że był to Kmicic. Później potwierdziło się to, czego się domyślałam. Kmicica w klasztorze już nikt nie widział, nikt nie wiedział co się z nim stało, prawdopodobnie zginął podczas tego niecodziennego czynu. Ślad po nim zaginął.
            Wtedy to ludzie zaczęli chętniej o nim mówić i dowiedziałam się  czegoś co mi też nie dawało spokoju. Czy Kmicic to Kmicic, czy Kmicic to Babinicz. Jedno było jasne – Kmicic i Babinicz to jedna i ta sama osoba. Kmicic przybrał to nazwisko chcąc ukryć się przed przeszłością. Chciał pod nazwiskiem Babinicza rozpocząć nowe życie, lepsze życie. Robił to wszystko podobno dla jakiejś kobiety. A ponieważ nie dawał znaku życia i wszyscy uznali go za zmarłego przestałam się tym dalej zajmować. Ale jeżeli Wasza Książęca Mość życzyłaby sobie abym sprawdziła czy Kmicic rzeczywiście zginął i znalazła dowody jego śmierci to oczywiście mogę się dalej zająć tą sprawą.



                                                              Z poważaniem
                                                              
                                                                                             Detektyw Julia Harasimczyk

            

detektyw Klaudia Dębska

Pożar w Wołmontowiczach

       Na prośbę Jego Królewskiej Mości, Miłościwie Nam Panującego Króla Szwecji, Karola X Gustawa śpieszę donieść, iż w styczniu 1655 roku szlachcic Andrzej Kmicic  udał się do domu panny Aleksandry Billewiczówny, która została mu przeznaczona na mocy testamentu jej dziadka, Herakliusza Billewicza. Byłem świadkiem tego wydarzenia. Udało mi się ukryć w miejscu, z którego miałem dobry widok i razem z innymi służącymi mogliśmy obserwować niespodziewanego gościa. Młodzi przypadli sobie do gustu. Usiedli razem do stołu i długo rozmawiali. Kmicic musiał wrócić do Lubicza, gdzie zostawił swoich kompanów. Panna Oleńka kazała służącemu wyruszyć wraz z nim, w obawie przed wilkami. Podążyłem ich śladem.
  W Lubiczu na pana Andrzeja czekała tylko czeladź, gdyż towarzysze od kilku godzin siedzieli za stołem, zabawiając się kielichami i nawet nie zauważyli brzęczenia dzwonków za oknem. Kmicic dołączył do hulanki i swawoli, nie szczędząc od trunków i towarzystwa miejscowych dziewcząt. Kilka dni później Kmicic wraz z kompanami odwiedził swoją wybrankę. Razem zorganizowali kulig, w trakcie którego posłaniec przyniósł wieść o awanturze w Upicie, z udziałem towarzyszy pana Andrzeja. Był on zmuszony szybko wracać i zaradzić trudnej sytuacji.
      Sam Kmicic nie należy do najspokojniejszych mężczyzn, to odważny kawaler z ułańską fantazją. Ma podejrzanych kompanów, którzy słyną w całej okolicy z licznych bijatyk i hulanek. Ich zła sława dotarła również do panny Aleksandry, która to wypędziła całą tę kompanię z dworku.
       Kmicic był częstym gościem u Billewiczów, coraz goręcej miłując swą wybrankę. On również nie pozostawał jej obojętny. Zazdrościłem im tego szczęścia.
Ta sielanka nie trwała zbyt długo. Pewnego dnia, gdy jak zwykle śledziłem Kmicica wracającego z Wodoktów, zauważyłem, że jest bardzo zagniewany. Pędził przed siebie jak szalony. Trudno mi było dotrzymać mu tempa. Mimo moich starań niestety nie udało mi się. Dojechałem do Lubicza w chwili, gdy Kmicic zwoływał swoich żołnierzy. To od nich dowiedziałem się, że jego towarzysze zostali napadnięci przez Butrymów i zamordowani. Zastał ich leżących na ziemi i umierających. Nie mógł już im pomóc.
  Ogarnięty wściekłością i żądzą zemsty Kmicic ruszył do Wołmontowicz, gdzie wspólnie ze swoimi żołnierzami, podpalił zaścianek Butrymów i wymordował jego mieszkańców. To była przerażająca zemsta. Wśród dymu, pożogi i iskier buchających słupami do góry, żołnierze mordowali przerażoną ludność. Ich krzyki słychać było w pobliskich zaściankach. W kościołach dzwony biły na alarm. Ludność myślała, że to nieprzyjaciel napadł na nieszczęsnych Butrymów. Zewsząd słychać było płacz i szlochanie niewiast. Sam musiałem szybko uciekać, by ratować swoje życie. Mimo to nie przestałem śledzić Kmicica.
   Ten zaś schronił się w Wodoktach, u panny Aleksandry, o czym dowiedziałem się od służby Billewiczów. Cała szlachta natychmiast ruszyła w pogoń. Na skraju lasu znaleźli martwego konia należącego do Kmicica, szybko więc udali się do dworku panny Oleńki, myśląc, iż tam go znajdą. Jednak panna nie wydała Kmicica. Okłamała wielmożów i pozwoliła zbiec winowajcy. Wypędziła go potem, mówiąc, że ma krew na rękach i nie chce go więcej znać.
  Udałem się w ślad za Kmicicem i nie odstępuję go na krok. Myślę, że teraz z łatwością da się go namówić do wstąpienia w nasze szeregi. Nie ma już przyjaciół wśród swoich, spalił za sobą mosty i musi się ukrywać. Czyn, którego dokonał ,na długo pozostanie w pamięci jego rodaków. Trudno mu będzie wrócić do łask. Okrył się hańbą i złą sławą. Postaram się nakłonić go do współpracy, a ponieważ nader często kieruje się on sercem, a nie rozumem, więc wykorzystam tę słabość.  
Z jego pomocą szybko pokonamy opór Polaków.
               
 Z wyrazami szacunku i oddania, wierny sługa Waszej Wysokości
                                                           
Zygfryd Antoniusz Olbrachtowicz

Klaudia Dębska 1a
    


detektyw Julia Rzaniak


                                                  SPRAWOZDANIE
           Tajny list od detektywa śledczego Obiego, do Ekscelencji Karola X Gustawa.
 Pisze detektyw śledczy Waszej Wysokości, Obi. Dziś jest kolejny mroźny dzień stycznia, dokładniej 18 styczeń. Na zlecenie Ekscelencji obserwuję Andrzeja Kmicica.
  Chowam się za budynkami i widzę, że właśnie kieruje się do izby czeladnej, gdzie przebywa Panienka Billewiczówna, która jest jego przyszłą żoną. Będę obserwował ich pierwsze spotkanie.
Kmicic wchodzi do izby, śledzę wszystkie jego ruchy przez szparę zza wielkich odstających kamieni.
  Na pierwszy rzut oka Oleńka wydaje się być zachwycona, Kmicic również. Po chwili usiedli i zaczęli rozmawiać. Postanowiłem podejść bliżej okna, aby usłyszeć szczegóły ich rozmów. Panna mówi mu o tym, że zgodnie z wolą testamentu jej opiekunami jest cała szlachta laudańska. To nie podoba się Kmicicowi. Rozmawiali aż do północy, myślałem, że zamarznę na kość, ale na szczęście zabrałem ze sobą futrzany płaszcz oraz czapkę z lisiego ogona. Po północy Kmicic odjeżdża saniami do odziedziczonego majątku – Lubicza.
Do komnaty Oleńki wchodzi bliska jej osoba, najprawdopodobniej ciotka. Pyta jak spodobał się jej kawaler, a ta odpowiedziała „Ciotuchna, aj, ciotuchna!” okazując jeszcze większy zachwyt.

Drugiego dnia moich śledztw byłem świadkiem walki Kmicica z Wołodyjowskim. Gdy w dotarli do Lubicza, było tam już około trzystu Kozaków. Wołodyjowski wydał rozkaz ataku i po chwili na podwórzu rozpoczęła się walka. Żołnierze Kmicica, którzy przeżyli, uciekli do budynku i zaryglowali drzwi. Uniemożliwiło to dalszą bitwę, ponieważ Michał i jego towarzysze nie mogli otworzyć ciężkiego wejścia. W końcu zdenerwowany Wołodyjowski wyzwał pułkownika na pojedynek. Obiecał, że jeśli Andrzej go pokona, będzie mógł odjechać wolno. Kmicic przystał na tę propozycję.
  Po wyjściu na środek podwórza mężczyźni przedstawili się sobie.                    Narzeczony Oleńki oznajmił, że miał prawo porwać swą ukochaną, ponieważ byli sobie już dawno przeznaczeni. Dalej przyznał się do spalenia Wołmontowicz, lecz nie czuł się winny. Zapewniał potem, że nie miał złych zamiarów, przyjeżdżając na Żmudź. Wysłuchawszy tego, Wołodyjowski oskarżył Kmicica o spisek ze zdrajcami. W końcu mężczyźni stanęli naprzeciw siebie i rozpoczęli pojedynek, któremu przyglądało się mnóstwo osób (w tym także i ja, śledzący Kmicica).
  Michał zlitował się nad Kmicicem wypowiadającym słowa „kończ waść wstydu oszczędź” - pokonał Andrzeja, ugodziwszy go szablą w głowę. Nie zabił go jednak, lecz kazał ludziom zająć się rannym. Sam zaś wszedł do domu i odnalazł Oleńkę, której przedstawił się, oświadczając, że jest wolna.

 To już koniec Wasza Wysokość. Następną wiadomość przekażę, gdy znów zajdzie jakaś interesująca sytuacja. Proszę cierpliwie czekać.

Detektyw śledczy Karola X Gustawa, Obi.



detektyw Barbara Dembińska

Wasza Królewska Mość, jaśnie nam panujący Królu Karolu Gustawie,
Wiele trudu, forteli i intryg zajęło mi wykonanie rozkazu Waszej Królewskiej Mości wyśledzenia Andrzeja Kmicica, tego szlachcica, rycerza i awanturnika, ale także oddanego nam sługi, który w Kiejdanach przysiągł wierność księciu Januszowi Radziwiłłowi. Mogę go określić jako człowieka raptownego i zuchwałego, ale też eleganckiego i wystawnego, zakochanego w waćpannie Aleksandrze Billewiczównie z Wodoktów.
On to jako jeden z nielicznych szlachciców przystał na warunki ugody, którą sporządziliśmy z Radziwiłłami. Co prawda jak donosił mości książę Radziwiłł, tliły się w Kmicicu pewne wątpliwości, ale książę swą mową ukrócić je zdołał, a sam przez Kmicica zbawcą nazwan został. Następnie sumiennie i z pasją realizował rozkazy Mości Księcia. Na dowód tego zdobył Kiejdany, gdzie śmiało rozprawił się z buntownikami, walcząc w samym środku bitwy.
Niestety jak udało mi się dowiedzieć, upiwszy karczmarza zajazdu w Pilwiszkach, sprawa Kmicica przyjęła dla nas bardzo zły obrót w trakcie jego poselstwa z listami od mości księcia Janusza Radziwiłła przede wszystkim do Waszej Królewskiej Mości, ale i do polskich szlachciców. W tymże zajeździe Kmicic przypadkowo spotkał się z mości księciem Bogusławem Radziwiłłem, który to na głos część listów przeczytał, co wspomniany karczmarz podsłuchał i własnym słowem mi zaświadczył.
I tu jak mniemam Kmicic całą prawdę poznawszy, nigdy nie wyrzekł się wierności wrogiej nam Polsce, jeno zwiedzion zapewnieniami Radziwiłłów, oddanie im służył. Moje domysły potwierdziła udana próba porwania mości księcia Bogusława przez Kmicica. Książę Radziwiłł bohatersko uwolnił się z niewoli zabijając dwóch kompanów Kmicica, a jemu samemu strzelając z krócicy prosto w twarz. Wydawać by się mogło, że Kmicic poległ, jednak w moim fachu dopóki naocznie się nie przekonam dopóty drążyć będę, co na chwałę Waszej Królewskiej Mości niezmordowanie czynię.
Niestety moje przypuszczenia były słuszne, a dla naszego Królestwa, bardzo niekorzystne. Andrzej Kmicic przeżył, co więcej, własna krwią napisał do mości księcia Janusza Radziwiłła wypowiedzenie służby oraz zapowiedział zemstę. Jak się później okazało, nie odniósł skutku nasz podstęp wyjawiony przez mości księcia Bogusława, dotyczący zamiaru porwania Króla Jana Kazimierza przez Kmicica, który miał unieszkodliwić tego zdrajcę.
Słuch o Kmicicu zaginął. Po stronie polskiej pojawił się natomiast nowy, bitny rycerz, niejaki Babinicz. Informacja z pozoru niezwiązana z Kmicicem, jednakże piszę com wyśledził dalej. Tenże Babinicz wsławił się w obronie Częstochowy, miasta, które jako kolejne winno poddać się naszej niezwyciężonej armii. Jednak obecni tam żołnierze wraz z mnichami pod rządami przeora Augustyna Kordeckiego, którzy w tamtejszym klasztorze zamieszkują, bronili Częstochowy, ze wszystkich sił, a z murów obronnych słychać było śpiewy i modlitwy. Doszły mnie słuchy, że i cuda tam się działy.
Nasze ataki nijak zdobyć tego warownego wzgórza nie mogły. Nadzieje, które wiązaliśmy z dowiezioną największą kolubryną, pokrzyżował właśnie Babinicz, który w pojedynkę wysadził ją podstępnie i zuchwale. Udało nam się go pojmać i wtedy przyznał się naszemu dowódcy Millerowi, że nie nazywa się Babinicz, ale właśnie Kmicic. Pułkownik Kuklinowski był bliski ukrócenia życia tego zdrajcy, ale z pomocą trzech chłopów udało mu się uciec.
Kolejny raz usłyszałem o Babiniczu, w trakcie jego podróży z  królem Janem Kazimierzem, którego bronił zaciekle podczas bitwy z naszymi oddziałami w wąwozie w okolicy Białego Dunajca. Gdyby nie pomoc tamtejszych górali, wzięlibyśmy do niewoli zarówno króla Jana Kazimierza, jak i Babinicza. Po zakończonej bitwie ciężko ranny Babinicz wyjawił królowi, że naprawdę nazywa się Kmicic. Tę informację uzyskałem od naszego żołnierza rannego w wąwozie, któremu udało się powrócić do Szwecji.
Andrzej Kmicic niestety znów wydobrzał. Król Jan Kazimierz na zamku w Lubowli, jak dowiedziałem się od jednej z tamtejszych dwórek, oczyścił go z wszystkich plotek i darował mu wszystkie winy.
Mości Królu, wypełniając moje zadania pozostaję wiernie na straży. O tym, jakież to szkody Andrzej Kmicic naszemu krajowi wyrządzić jeszcze może, Waszej Królewskiej Mości niezwłocznie donosić będę.
Uniżony sługa Waszej Królewskiej Mości,

Magnus Olsson

detektyw Tobiasz Kołodziejczak

Andrzej Kmicic najbardziej niebezpieczny Polak w dzisiejszych czasach.
    Wielmożny królu Karolu X Gustawie, pragnę poinformować, że znalazłem Andrzeja Kmicica w obozie polskim, w klasztorze na Jasnej Górze. Z  Twego rozkazu obserwowałem jego poczynania i pragnę zdać Ci swoje spostrzeżenia.
    Przede wszystkim Kmicic znany jest w tych stronach jako Andrzej Babinicz, chyba tylko ksiądz Kordecki wie, jak ma naprawdę na nazwisko. Jest on wielkim patriotą i w służbie kraju jest w stanie poświęcić wszystko. Kmicic włada doskonale szablą, ale nie można go porównać do małego rycerza. Jest człowiekiem bardzo odważnym, ale i bardzo zuchwałym. W jego głowie powstał pomysł rozsadzenia naszej największej armaty. Było to lekkomyślne, ponieważ nie zdawał sobie sprawy, na jakie nibezpieczeństwo się naraża.
      Polacy zgodzili się na jego, wydawałoby się absurdalny, pomysł i Kmicic wieczorem wkradł się do naszego obozu. Tam wsadził sakiewkę z prochem do lufy naszej armaty, która wybuchła. Wybuch ogłuszył go i został oddany w ręce Kuklinowskiego. Kuklinowski z zemsty podpiekł Kmicica, ponieważ chciał go obedrzeć ze skóry żywcem i w ten sposób zapewniłby mu okrutną śmierć. Kmicic nawet w takiej sytuacji nie stracił zimnej krwi ani odwagi. Nie błagał o litość, tylko z podniesionym czołem oczekiwał na swój los.
            Wydawałoby się, że już po Kmicicu, aż tu nagle rodzina Kiemliczów, która była w służbie u Kuklinowskiego, uratowała Andrzeja. Okazało się, że byli to dawni kompani Kmicica. Wielbili oni swego wodza i chcieli wrócić do jego chorągwi. Sam Kmicic zgotował taki los Kuklinowskiemu, jaki był jemu przeznaczony.
            Niestety nie wiem, gdzie obecnie się on znajduje, ale wyruszam na dalsze poszukiwania.
            Uważam, że Andrzej Kmicic jest bardzo niebezpieczny, odważny, waleczny, sprytny i chytry. Jego jednoczesna lekkomyślność, brawura i zuchwałość mogą okazać się szczególnie niebezpieczne dla naszej wspaniałej Szwecji oraz dla najjaśniejszej osoby jego królewskiej mości Karola X Gustawa. Dlatego proszę o ostrożność, a także o kilku dodatkowych detektywów, którzy pomogą mi go znaleźć.
                                       Twój uniżony sługa
                                            Tobiasz Kołodziejczak 

   

wtorek, 5 stycznia 2016

Początek jeden, ale zakończeń wiele

Gdy opowiadanie rozpoczyna się słowami: 

"Wskoczyłam w ostatniej chwili. Serce tłukło się jak oszalałe. Myślałam, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Nie tak to wszystko miało wyglądać..."

trudno przewidzieć dokąd i którędy powędruje fabuła. Oto garść pomysłów uczniów klas pierwszych (posty poniżej).




Pech - Monika Błażejewska

,,Pech”


           Wskoczyłam w ostatniej chwili. Serce tłukło się jak oszalałe. Myślałam, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Nie tak to wszystko miało wyglądać .
          To był mój pechowy dzień . Nie tak wyobrażałam sobie najważniejszy moment w moim życiu. Byłam bardzo zestresowana. W podróż poślubną mieliśmy udać się do Japonii. Ogromna sala zamówiona, jedzenie przygotowane, goście zaproszeni wszystko było dużo wcześniej zaplanowane. Moja starsza siostra Ludwika, doświadczona fryzjerka i charakteryzatorka odpowiadała za to, żeby wszystko poszło po naszej myśli.
Robert, mój przyszły małżonek pracował w dużej korporacji razem z moją najlepszą przyjaciółką Martą. To właśnie ona nas ze sobą poznała. Tego feralnego dnia Robert właśnie wracał z pracy do domu, kiedy ja byłam w domu mojej mamy, bo właśnie tam przygotowywałam się do ślubu. Niestety w tym samym czasie zdarzyła się tragedia, którą oboje zapamiętamy do końca życia.
Na skrzyżowaniu ulicy Podgórnej i Małopolskiej dnia 15 grudnia, w dniu swojego ślubu, Robert miał tragiczny wypadek samochodowy. Ta wiadomość odmieniła moje życie. Zaraz po tym kiedy byłam już ubrana w piękną białą sukienkę, uczesana w warkocz i mocno umalowana, a on powinien już dawno tu być, przerażona Marta zadzwoniła do mnie i powiedziała tak :
-       Halo? Monika? Robert miał wypadek.
-       Co? Ale jak? Gdzie? Kiedy? Czy on żyje? - zdziwiona odpowiedziałam.
-       Tak, ale jest w ciężkim stanie i właśnie go operują. Przyjeżdżaj tu szybko!
-       Tak…. tak już jadę. Czekaj tam na mnie.
Właśnie wtedy uświadomiłam sobie że przed chwilą napiłam się alkoholu i nie mogę jechać samochodem. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Wybiegłam z domu i, ponieważ tuż za rogiem mieliśmy dworzec autobusowy, to w ostatniej chwili pięknie umalowana i w sukni ślubnej wskoczyłam do autobusu. W drodze byłam tak przestraszona, że się popłakałam. Nagle w połowie drogi autobus stanął w ogromnym korku. Stwierdziłam że nie mogę czekać, ponieważ może być to moja ostatnia szansa, aby zobaczyć mojego narzeczonego. Wstałam z miejsca, powiedziałam kierowcy, żeby otworzył drzwi i gwałtownie wyskoczyłam. Zaczęłam biec co sił w nogach, aż w końcu dotarłam na miejsce. Cała zdyszana podbiegłam do pielęgniarki i powiedziałam:
-       Pół godziny temu przywieźli tu mojego narzeczonego Roberta Pilarka po wypadku samochodowym
-       Mhm... tak, tak, drugie piętro, sala 67.
-       Dziękuje bardzo.
Na górze czekała już na mnie Marta, a moi rodzice i niedoszli teściowie byli już w drodze. Od razu rzuciłam się jej w ramiona i znowu zaczęłam ryczeć jak dziecko.
Nie wiedziałam co robić. Wtedy przyjechali moi rodzice, a z sali operacyjnej wyszedł pan doktor. Oznajmił nam, że z Robertem nie jest tak źle jak przypuszczał i operacja się udała. Byłam szczęśliwa jak nigdy dotąd. Niedługo potem mogłam go zobaczyć i porozmawiać z nim.
                Nasz ślub odbył się kilka miesięcy później. Tego dnia jeszcze bardziej się o niego bałam, ponieważ teraz, gdyby coś takiego wydarzyło się ponownie, to nie tylko ja straciła bym męża, ale i nasze dziecko ojca.



Nowy dom - Weronika Bukowiak


                                                                              „NOWY DOM”

Wskoczyłam w ostatniej chwili. Serce tłukło się jak oszalałe. Myślałam, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
Nie wiedziałam co robić. Strasznie się bałam. Myślałam, że mnie znajdą. Byłam już tak blisko celu. Pociąg ruszył ze strasznym stukotem. Stacja stawała się coraz bardziej odległa. Wagon był pusty i ciemny. Trochę się uspokoiłam, ale nadal miałam uczucie strachu, jakby ktoś mnie ciągle gonił i był tuż za mną.Usiadłam. Schowałam głowę między kolana i próbowałam się zdrzemnąć.
Nagle, usłyszałam głos.
- Nie bój się, jesteś już bezpieczna.
Wstałam i z przerażeniem krzyknęłam.
- Kto to?!
Z ciemnego końca wagonu wyszła chuda, rozczochrana i brudna dziewczyna. Miała może z czternaście lat. Była tak samo przerażona jak ja. Spod jej rozczochranych włosów opadających na twarz spoglądały na mnie z niepewnym uśmiechem wielkie, błękitne oczy.
- Jestem Zosia.
- Nie zrobię ci krzywdy, nie bój się - powiedziała.
Wcale się nie bałam, ale moje zdziwienie budziło niepokój.
- Co tu robisz, dlaczego milczałaś, kim jesteś?- pytałam.
- Jestem sierotą. Moi rodzice zginęli podczas ataku obcych. Jestem sama. Mam trochę jedzenia, chcesz? Na pewno jesteś głodna.
Byłam zdziwiona i ciągle czułam się niepewnie. Przez ostatni rok wędrowałam sama. Byłam jak odludek. Ale nie miałam w ustach nic od doby.
- Poproszę, chętnie zjem- odpowiedziałam.
Zosia okazała się dobrym człowiekiem i towarzyszem. Była jak ja, samotna                  i przestraszona. Jechała pociągiem od wielu dni w kierunku miasta SUN OF CITY, które podobno jako jedyne przetrwało atak.
Zosia opowiadała, że jest to miejsce, do którego udają się ludzie, aby rozpocząć wszystko od nowa. Miasto otoczone jest wielkimi murami. Jest bezpieczne.
Pomimo wygranej z obcymi, wciąż wielu z nich niestety pozostało na ziemi i w dalszym ciągu sieją spustoszenie i są niebezpieczni. Poczułam w sercu wielką radość, że od dzisiaj nie będę już sama.
Pociągiem jechałyśmy jeszcze dwa dni. Podróż nas wyczerpała. Czułyśmy nieogarnięty głód. Woda się skończyła. Postanowiłyśmy wysiąść i iść na poszukiwania. Wiedziałyśmy, że bez wody długo nie przeżyjemy.
Okolica, w której wysiadłyśmy, była spustoszona. Wokół nie było żywej duszy. Wiatr huczał między pustymi domami. Wioskę otaczał wielki las. Obeszłyśmy najpierw wszystkie domy. Szukałyśmy jedzenia, wody pitnej i przydatnych narzędzi. Niestety niewiele znalazłyśmy. Domy zostały splądrowane dawno temu. Udałyśmy się więc do lasu. Zdawałyśmy sobie sprawę, że aby przeżyć, będziemy musiały polować. Żadna z nas wcześniej tego nie robiła. Wiedziałyśmy jednak, że musimy dać radę.
Las był piękny. Cichy i spokojny, żył dalej swoim życiem, jakby nigdy nic złego się nie wydarzyło. Po wielu próbach udało nam się upolować zająca, ale tylko dlatego, że utknął w dole. Byłyśmy szczęśliwe, nie czułyśmy żalu, byłyśmy wdzięczne, że możemy coś zjeść. Po drodze w lesie nazbierałyśmy mnóstwo jagód, borówek i jeżyn. Do naczyń, które znalazłyśmy w wiosce, nalałyśmy po brzegi wody ze źródełek.
Byłyśmy najedzone i byłyśmy razem.
Nastał kolejny dzień. Obudził nas dziwny hałas.
- Co to?- powiedziała Zosia
- Nie mam pojęcia- odpowiedziałam.
- Ale lepiej się schowajmy.
Schowałyśmy się za krzakiem. Serca nam biły jak oszalałe. Nagle zza drzew pojawili się obcy. Byli straszni. Wysocy na co najmniej dwa metry. Mieli popielaty kolor skóry, małe oczy i wielkie ręce. Wyglądali jak potwory i z pewnością nimi byli. Szli razem, pewni siebie. Nie mieli broni. Wyglądali na zmęczonych i głodnych.
- Spójrz, tam są dzieci! - krzyknęła Zosia.
Faktycznie. Za nimi, w szeregu szły dzieci, w wieku od sześciu do ośmiu lat. Były brudne i przestraszone. Buzie miały zapłakane, a rączki związane.
Zosia zaczęła płakać.
- Dokąd je zabierają?- wykrztusiła przez łzy.
- Nie wiem- odpowiedziałam.
- Ale nie pozwolimy im na to.
- Spójrz, jest ich tylko dwóch. Widać, że są w drodze od dłuższego czasu. Na pewno są zmęczeni i głodni. Pójdziemy za nimi, a kiedy zasną, uwolnimy dzieci i uciekniemy.
- Tak jest- odpowiedziała bez zastanowienia Zosia.
- Musimy im pomóc, koniecznie.
W jej głosie słychać było desperację, lecz pomimo strachu, który ją ogarniał, wiedziała, że tak trzeba. Nie mogłyśmy tak po prostu siedzieć w tych krzakach i nic nie zrobić.
Zapadł zmierzch. Po całym dniu długiej wędrówki obcy wreszcie się zatrzymali i zarządzili odpoczynek. Już po paru minutach słychać było chrapanie jednego z nich. Drugi natomiast, miał stać na warcie. Był jednak tak zmęczony, że jego powieki robiły się coraz cięższe, aż w końcu usnął.
- Teraz, musimy ruszać natychmiast - powiedziałam.
- Ruszajmy - odpowiedziała Zosia.
Zbliżyłyśmy się jak najbliżej dzieci. Było ciemno i robiło się coraz zimniej.
- Hej, hej - szeptałyśmy w kierunku dzieci.
Nagle jedno z nich nas ujrzało. Spojrzało swoimi przerażonymi oczami w naszym kierunku, ale milczało. Podeszłam z nożem w ręce, który znalazłam w jednym z domów w wiosce i zaczęłam rozcinać pętle z rąk dzieci. Po kolei, jedno dziecko po drugim odsyłałam w kierunku Zosi, która czekała na nie schowana. Kiedy uwolniłyśmy wszystkie dzieci, zaczęłyśmy szybkim krokiem uciekać. Musiałyśmy być bardzo cicho, żeby nie zbudzić obcych.
Dzieci było dwanaścioro. Biegły za nami posłusznie. Były cichutko. Nie odzywały się nawet słówkiem. Wiedziały, że to zbyt ryzykowne.
- Biegnijmy wzdłuż torów. Może uda nam się złapać jakiś pociąg. Szybko, szybko- wołałam.
- Słyszycie…..
- Stukot kół, to pociąg- zawołałam.
- Faktycznie, chyba ktoś nad nami czuwa- krzyknęła szczęśliwa Zosia.
To był pociąg towarowy. W ostatniej chwili zdążyliśmy na stację.
- Udało się! Udało się!- krzyczałam.
Dzieciaki zaczęły skakać i biegać po wagonie. W ich oczach wreszcie było widać radość. Po chwili wszystkie rzuciły się na nas i zaczęły nas przytulać. Dziękowały ze łzami w oczach. Wtedy zrozumiałyśmy jak wiele udało nam się dokonać.
Pociągiem jechałyśmy przez kolejne kilka godzin. Nagle, pociąg się zatrzymał. Wyjrzałam przez okno i nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Moim oczom ukazał się piękny widok. Wielki mur, o którym opowiadała Zosia.
- Dotarłyśmy do SUN OF CITY!- krzyczałam.
- To niesamowite, dotarłyśmy do celu.
Wysiedliśmy z pociągu. Każdy patrzył i przecierał oczy ze zdumienia. Nagle brama się otworzyła. Stała w niej starsza, uśmiechnięta pani w siwych, długich włosach. Uśmiechała się do nas życzliwie a po jej policzku spływały łzy.
- Dzieci! - krzyknęła.
- Przybyły do nas dzieci! - powtórzyła. Była wzruszona naszym widokiem. Wszystkich mocno wyściskała i zaprosiła do miasta.
- Zapraszam- powiedziała.
- Od dzisiaj to wasz dom. Będziecie tu bardzo szczęśliwi, a najważniejsze, to będziecie tu bezpieczni.
Miasto było piękne. Czyste i zadbane. Ludzie byli bardzo życzliwi. Każdy nas serdecznie witał. Już w pierwszych chwilach poczułyśmy się naprawdę jak w domu.
Wiedziałyśmy, że nasza wędrówka dobiegła końca, że wszystkie złe chwile są za nami. Pragnęłyśmy tylko położyć się w ciepłym i czystym łóżku, zjeść ciepły posiłek i wypić gorące mleko do snu. Nastał dla nas nowy dzień. Jedno tylko nie uległo zmianie. Nasza przyjaźń i miłość. Wiedziałyśmy, że choćby nie wiadomo co się działo, choćby miał się skończyć świat, ja i Zosia będziemy już zawsze razem. 


                                                                       Weronika Bukowiak, kl. Ia

Mam to w sobie - Barbara Dembińska


          Wskoczyłam w ostatniej chwili. Serce tłukło się jak oszalałe. Myślałam, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Nie tak to wszystko miało wyglądać... Jednak to był mój ostateczny pomysł. Cała kuchnia była... tak naprawdę już jej nie było! Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie byłam w piekarniku, ale tym razem okazał się jedyną kryjówką przed tą nicością.
            Rozejrzałam się trochę. Byłam bardzo rozkojarzona, ale kiedy już wróciłam myślami na ziemię, strasznie się zdziwiłam. Albo ja się skurczyłam, albo nasz piekarnik nagle monstrualnie się powiększył. Czułam się, jakbym stała na środku wielkiej hali. W kącie dostrzegłam ogromne pudło lodów truskawkowych. Było przewrócone i nie miało wieczka. Kto w ogóle włożył te lody do piekarnika? Czy to miał być jakiś głupi żart? Roztopione lody były rozlane niemal wszędzie. Zszokowana tym wszystkim bez przerwy się rozglądałam, stawiając małe kroki. Moje usta cały czas były otwarte. Niestety za późno zorientowałam się, że źle zrobiłam, idąc przed siebie i patrząc jednocześnie w górę. Poślizgnęłam się w kałuży lodów i niespodziewanie bardzo gwałtownie spłynęłam truskawkowo - mlecznym wodospadem lodowym. Tego naprawdę się nie spodziewałam.
            Już prawie nie mogłam oddychać, ale na szczęście poczułam, że gdziekolwiek się teraz znajduję, to na pewno nie spadam i mogę wypłynąć na powierzchnię. Wydostałam się na brzeg. Od tych lodów cała się lepiłam! Ubranie - różowe, włosy zlepione jak nigdy. Musiałam dokładnie przetrzeć oczy... Siedziałam właśnie na jakiejś gigantycznej różowej łące!!! Różowa trawa?! Drzewa w kolorze fuksji, niebo i chmury lekko brzoskwiniowe, a obok mnie płynie sobie truskawkowa rzeka. Super.
- Gdzie jestem? Co to ma być?! Kraina wróżek?! - wrzasnęłam, oburzona swoim aktualnym położeniem.
- Nie - odpowiedział mi cichy głosik. Spojrzałam za siebie. Stało za mną coś, co wyglądało jak spora truskawka, ale tak naprawdę nie sięgało mi do kolan.
- Kim jesteś? - zapytałam, wciąż lekko zdenerwowana.
Cisza.
- Kim jesteś?! - z krzykiem powtórzyłam swoje pytanie. Stworek powoli zwrócił swój wzrok w moją stronę.
- Ja... Ja nie mam imienia. Jeśli chodzi o ciebie, znajdujesz się właśnie w Truskawkowie.
- Że gdzie, przepraszam?
- W Truskawkowie. Bardzo rozległej, różowej krainie - usłyszałam odpowiedź.
- Wiesz może, jak mogę się stąd wydostać? - zadałam kolejne pytanie.
- Przykro mi, niestety nie wiem. Nigdy nie przekraczałem granic Truskawkowa - przyznał ze smutkiem maluch.
            Zrobiłam kilka kroków przed siebie, jeszcze raz się rozejrzałam i głośno westchnęłam.
- Czy możesz coś dla mnie zrobić? Jestem bardzo zmartwiony - powiedział cichutko.
- O co chodzi? - odparłam dość ostro.
- Dostałem list od strażnika południowej granicy Truskawkowa, która znajduje się bardzo daleko od nas. Napisał mi, żebym uciekał na północ, tylko, że ja nie wiem kompletnie, gdzie to jest, a poza tym tu mam swój mały domek. Mniejsza z tym. W liście była informacja o bardzo niebezpiecznym zanieczyszczeniu naszej truskawkowej rzeki. Przez to rzeką nie płyną lody, tylko błoto, które sprawia, że wszystko po obu jej stronach momentalnie gnije! Na szczęście to błoto jest tak gęste, że wypełnia rzekę bardzo powoli, ale i tak przeczuwam, że mam niewiele czasu.
- Co mam zrobić? - zapytałam zdezorientowana.
- Proszę cię, żebyś dotarła do tamtej granicy i otworzyła tamę blokującą dopływ świeżych lodów. One wyeliminują błoto! Strażnik pewnie już dawno uciekł.
- Chyba nie mam już nic do stracenia... W porządku, pójdę tam - powiedziałam stanowczo.
            Wędrowałam przez cały dzień, noc przespałam na trawniku. Kiedy się obudziłam, nie byłam zachwycona. Mały truskawkowy stworek mówił prawdę! Czułam się jakbym była właśnie na jakimś bagnie lub śmietnisku. Wszędzie czuć było zgniliznę.
- Muszę się pospieszyć - pomyślałam.
            Biegłam brzegiem zanieczyszczonej rzeki, z czasem już truchtałam, bo nie starczało mi sił. Byłam bardzo głodna. Wycieńczona najdłuższą wędrówką w moim życiu, już niemal czołgałam się po ziemi, kiedy nagle dostrzegłam znak graniczny. Dotarłam szczęśliwa do chatki strażnika. Tak jak myślałam, nie było go w środku. Przyjrzałam się dokładnie miejscu, z którego wypływa truskawkowa rzeka. Nie było tam żadnej tamy.
- No i co? Co teraz? - powiedziałam głośno jakby do siebie - Gdzie jest ta tama?
- Tamę masz w sobie - usłyszałam kobiecy głos - Nie powstrzymuj się przed sobą i pozytywnie otwórz na świat.
- Że co?! - przestraszyłam się.
- Masz to w sobie. Ja wiem, że tak jest. Twoją radość blokuje stres, zdenerwowanie oraz złe nastawienie do innych ludzi. Poza tym, nie tylko ludzi. Słyszałam, jak zwracałaś się do mieszkańca Truskawkowa. On chciał cię tylko poprosić o pomoc, a ty źle go potraktowałaś. Zmień swoją postawę życiową...
            Wciąż chodziłam w kółko i szukałam źródła tego głosu. Przecież to nie mogły być moje myśli... Jaka tama? I dlaczego we mnie? Kto wypowiada te słowa? Pytań z każdą chwilą gromadziło się coraz więcej, a ja miałam mętlik w głowie.
            Spojrzałam w niebo. Nagle przeleciało przeze mnie mnóstwo myśli. Widziałam w głowie złe wspomnienia z przeszłości, nie tylko te z Truskawkowa. W jednej chwili wszystkie ze mnie wyleciały, a ja poczułam się niesamowicie lekka... Nagle truskawkowe źródło wytrysnęło na nowo, momentalnie całe Truskawkowo stało się różowe! Rzeka płynęła teraz pod dużym ciśnieniem. Niespodziewanie rozprysnął się jej nadmiar, tworząc mleczną fontannę, która uniosła mnie aż do nieba!
            Co było potem, nie pamiętam. Rano obudziłam się w zamrażarce, tuż obok pudełka pełnego lodów truskawkowych. Były na swoim miejscu. Kiedy wyskoczyłam na podłogę, zobaczyłam, że kuchnia jest już w całości, a ja jestem normalnych rozmiarów. Całe szczęście! Nadal nie pojmowałam tego, co się wydarzyło. Po chwili przypomniałam sobie, że wciąż jestem strasznie głodna, więc muszę koniecznie coś zjeść. Obiecałam sobie, że na pewno nie będą to lody truskawkowe.









                                                                                          

Test - Klaudia Dębska

,,Test”

   Wskoczyłam w ostatniej chwili. Serce tłukło się jak oszalałe. Myślałam, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Nie tak to miało wyglądać! Nie miałam pojęcia, że czeka mnie jeszcze wiele rożnych niespodzianek.
   Nazywam się Beatrice Prior, znaczy tak nazywałam się kiedyś. Teraz mam na imię Tris i jestem niezgodna, czyli mogę należeć do kilku frakcji. Przewodnicząca erudycji rządzi wszystkimi frakcjami. Niezgodnych uważa za niebezpieczeństwo i każe ich zabijać. Muszę ukrywać swoje pochodzenie, ponieważ boję się o życie swoje i rodziny. Od moich narodzin należałam do Altruistów, czyli pomagałam Bezfrakcyjnym. Gdy skończyłam 18 lat musiałam przejść test, który pokaże, do jakiej frakcji powinnam należeć. Mój test niestety nie przeszedł tak, jak tego chciałam. Dostałam zastrzyk, po którym prawie zasnęłam. Byłam w teście, który rozgrywał się w mojej głowie. Znalazłam się w sali pełnej luster. Po raz pierwszy mogłam długo patrzeć w swoje odbicie, gdyż nam altruistom nie wolno spoglądać w lustra. Nagle zobaczyłam psa. Był to owczarek niemiecki. Warczał, szczekał i ślinił się. W pewnym momencie zaczął na mnie biec, więc usiadłam i zamknęłam oczy. Gdy je otworzyłam, koło moich kolan siedział szczeniak. Był wesoły i przytulny. Po pewnym czasie niedaleko mnie stanęła dziewczynka. Na sobie miała różową sukienkę i zaczęła wołać szczeniaka. Ten znowu automatycznie zamienił się w dorosłego, agresywnego owczarka i ruszył na nią. Bez wahania skoczyłam na psa. Podłoga się załamała, więc się obudziłam. Kobieta stojąca obok mnie była przerażona! Nie do końca wiedziałam, o co chodzi. Kazała mi się szybko zbierać i wyjść z sali.
-       Jaki jest mój wynik? Do jakiej frakcji należę? - wypytywałam kobietę.
-       Musisz już iść! - wołała kobieta.
-       Jaki jest mój wynik!? - krzyknęłam.
-       Jesteś niezgodna. Powiedz wszystkim, że wynikiem twojego testu jest altruizm. Nie wolno ci nikomu powiedzieć, że jesteś niezgodna! Nawet rodzinie - mówiła kobieta.
-       Jak to? To co ja mam wybrać? Przecież jutro są wybory frakcji! - zamartwiałam się
-       Kieruj się intuicją, ale pod żadnym pozorem nie mów, że jesteś niezgodna - oznajmiła kobieta.
Zamartwiałam się, gdyż nie wiedziałam, jak długo będę w stanie ukrywać prawdę. 
      Nadszedł dzień wyborów. Każdy z nas został wywoływany po kolei. Mój brat podszedł do trzech szarych mis, które były różnie wypełnione. Każda z mis miała swoje logo frakcji: Altruizm, Erudycja, Nieustraszoność, Prawość i Serdeczność.
Musieliśmy przeciąć sobie skórę u ręki i kroplę swojej krwi wrzucić do odpowiedniej misy. Moi rodzice byli bardzo dumni, gdyż myśleli, że ja i mój brat wybierzemy Altruizm. Niestety tak się nie stało. Kropla krwi mojego brata spadła na Erudycje, ponieważ tak sobie zażyczył. Gdy przyszłą moja kolej, zawiedzeni rodzice z nadzieją uśmiechnęli się do mnie. Długo zastanawiałam, co wybrać. Nie chciałam zawieźć moich rodziców, ale czułam, że powinnam należeć do Nieustraszoności. I tak też zrobiłam. Ostatnie co widziałam, to miny rozczarowania moich rodziców.     Kiedy skończyły się wybory frakcji, wszyscy Nieustraszeni zaczęli biec w stronę wyjścia, więc pobiegłam razem z nimi. To, co zobaczyłam, mnie przeraziło!    Nadjeżdżał pociąg i wszyscy zaczęli do niego wskakiwać. Myślałam, że nie dam rady, ale jeden z doświadczonych pomógł mi wskoczyć. Jechaliśmy dość długo.
W tym czasie zdążyłam poznać dziewczynę, która tak samo jak ja dopiero dostała się do tej frakcji. Przez całą drogę śmiałyśmy się i narzekałyśmy na niebezpieczeństwo, na jakie nas narażają. Zanim zdążyłyśmy się obejrzeć, dojechałyśmy na miejsce. Niestety Nieustraszeni mają to do siebie, że nie ma nic bez ryzyka. Tym razem było jeszcze gorzej. Musieliśmy zeskoczyć z wagonu, tylko tym razem na dach i przez ogromną przepaść. Jak ktoś spadnie, nie przeżyje. Mi się na szczęście udało! Przebiegliśmy jeszcze kawałek i zobaczyliśmy kolejną przepaść. Nikt nie wiedział, co jest na jej końcu. Zgłosiłam się jako pierwsza, gdyż chciałam się dowiedzieć, co jest na dnie. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Stanęłam na krawędzi, zamknęłam oczy i skoczyłam. Kiedy otworzyłam oczy, znalazłam się na wielkiej siatce obok przystojnego faceta. Jak się okazało, był to jeden z nauczycieli
Nieustraszonych. Pomógł mi zejść z siatki i na mnie spojrzał.
-       Ktoś cię popchnął? - zapytał.
-       Nie. Sama skoczyłam - odpowiedziałam.
-       Jak masz na imię? - dopytywał się nauczyciel
-       Jestem Tris Prior - oznajmiłam - A ty?
-       Ja mam na imię Tobajas - uśmiechnął się.
Zaprowadził mnie do sali, gdzie część Nieustraszonych już czekała. Długo opowiadali nam o tym, czego będziemy musieli się uczyć i to, co usłyszałam, mnie przeraziło. Będziemy się między sobą bić i zostaną tylko ci najlepsi. Bałam się, że ja nie dam rady i odpadnę już po pierwszych zawodach. Na szczęście mieliśmy czas na naukę.
    Po upływie kilku miesięcy przystąpiliśmy do bitw. Walczyłam z czterema osobami i z każdą udało mi się wygrać. Byłam najlepsza. Sprawdzali oni czy jesteśmy dość silni, by przejść test, dzięki któremu zostaniemy już na zawsze w tej frakcji. Nikt nie chciał powiedzieć nam, co to dokładnie będzie. Na szczęście moje relacje z Tobajasem się znacznie poprawiły. Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie. Nie miałam pojęcia o co chodzi, ale bez zastanowienia pobiegłam za nim.
-       Powiedz mi prawdę. Jaki był twój wynik testu? - namawiał Tobajas
-       Przecież już mówiłam. Moim wynikiem jest Altruizm - odpowiedziałam niepewnie.
-       Ja wiem, że to nieprawda - nalegał - Jesteś Niezgodna i nie musisz przede mną tego ukrywać, ponieważ sam mam ten problem.
-       Naprawdę? Jesteś Niezgodny? - zdziwiłam się.
-       Tak i muszę powiedzieć ci coś ważnego. Test będzie rozgrywał się w twojej głowie. Musisz postępować jak Nieustraszona, czyli walczyć ze złem, które będzie stawać na twojej drodze - uprzedzał Tobajas
-       Jak to walczyć? - wystraszyłam się.
-       Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie - oznajmił.
    Czekałam dwa lata, aż będziemy w stanie przejść test frakcyjny. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Każdy z nas usiadł na wielkim fotelu. Obok niego stały dwie osoby. Jedna trzymała w ręce jakąś wielką strzykawkę, a druga stała przed wielkim monitorem. Nawet nie zauważyłam, kiedy ktoś wstrzyknął mi coś w kark. Natychmiast zasnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, stałam na piasku. Wokół mnie nie było nikogo. Nagle poczułam, jak piasek zaczął mnie wciągać. Próbowałam się uwolnić, ale nic z tego. Złapałam za wystający korzeń drzewa i próbowałam podciągnąć się do niego. Z wielkim trudem, ale udało mi się wyjść z piasku. Niestety to nie koniec koszmaru. Usłyszałam za sobą jakiś głośny oddech. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam ogromnego, wściekłego byka. Po krótkiej chwili zaczął na mnie biec. Zauważyłam, że mam przy sobie ostry miecz. Szybko go wyjęłam i skierowałam w stronę zwierzęcia. Czułam wielki strach, ale wiedziałam, że dam radę go pokonać. Ja również pobiegłam w jego stronę. Miecz wyciągnęłam przed siebie i wbiłam w jego serce. Ten natychmiast się wykrwawił i umarł. W tym momencie piasek pod moimi nogami zaczął znikać. Szybko się obudziłam. Siedziałam na tym fotelu, na którym zasnęłam. Nie do końca wiedziałam, co się stało. Widziałam tylko, że wszyscy klaszczą. Tobajas podszedł do mnie i się uśmiechnął.
-       Brawo! Zdałaś test poprawnie! - ucieszył się.
-       Naprawdę? To cudownie! - nie wierzyłam w to co usłyszałam.
   Od tego dnia, aż do dziś jestem Nieustraszona i bardzo się cieszę. Często odwiedzam moich rodziców, a Tobajas jest moim mężem. Jedynie martwi mnie to, że nikomu innemu nie mogę powiedzieć o tym, jaka jestem naprawdę. Mam nadzieję, że dam radę utrzymać to w tajemnicy.

Klaudia
Dębska
1a