niedziela, 26 stycznia 2014

Pasjonaci

              Czas płynie szybko i nieubłaganie. To, co minęło, nie wróci. ITD... ITP... Ileż podobnych treści słyszymy w życiu wielokrotnie. W którymś momencie zaczynamy zastanawiać się, z ilu banałów się ono składa. Ale przecież to od nas samych zależy, jakie ono będzie - nudne, monotonne, przewidywalne czy też pełne pasji, żywiołowości, kolorów i TREŚCI. Chciałabym tu umieszczać krótkie informacje o tych, którzy Was, drodzy uczniowie, uczą, ale na tym blogu zaistnieją zupełnie inaczej. Czy wiecie, kto jest największym pasjonatem żeglarstwa? Kto w wolnych chwilach czaruje srebrną biżuterię? A kto buduje słodkie cudeńka?
              Dziś pierwsza odsłona... ślinka cieknie na widok TAKICH ciast   







Słodki świat wyczarowuje p. Grażyna Wróblewska     

OPOWIADANIE

Niezbyt skomplikowana fabuła, ale za to czego tu nie ma?! Jest dialog - EKSTRA. Wartka akcja           itd. - czego dusza zapragnie, a wyobraźnia podpowie. Elementy różnorodnych opisów. No i jakieś uczucia, emocje        Oczywiście - bohaterowie (może być jeden, ale kilku lepiej zadba o wydarzenia). A narracja? I to jest dopiero fajne - możesz byc bohaterem i narratorem, jak wprowadzisz narrację pierwszoosobową albo wszystkowiedzącym gościem, który tylko obserwuje, no i masz narrację trzecioosobową. Co jeszcze trzeba wiedzieć? Forma wypowiedzi - EGZAMINACYJNA  

sobota, 25 stycznia 2014

Zemsta w wyższych sferach


   Wstałem dzisiaj wcześniej z zamiarem zrobienia sobie dłuższej przechadzki po Londynie. Gdy zszedłem na śniadanie Holmes już był na dole, jednak wydawał się bardziej posępny niż poprzedniego dnia. Od dwóch tygodni nie wychodził z domu i od rana do wieczora grał na swoich skrzypcach. Przez ten czas nie zjawił się nikt z poważną sprawą. Nawet zagadki detektywów ze Scotland Yardu rozwiązywał bez większego wysiłku.
 - Dzień dobry. – powiedziałem wesoło, próbując go rozweselić. Zaczął jednak tylko smutniej grać na skrzypcach.
   Włączyłem więc radio, wziąłem gazetę i zacząłem jeść grzanki, które już stygły na stole. Kiedy przerwałem na chwilę swoją lekturę usłyszałem audycję radiową: ,,Poziom rzek w całym Londynie ustabilizował się, jednak nadal uniemożliwia on transport rzeczny”. Po tych słowach jak na zawołanie ktoś zapukał w drzwi.
 - Proszę! – powiedziałem
   W tej samej chwili do pokoju weszła elegancka, młoda kobieta. Ubrana była w bordową sukienkę, bez zbędnych ozdób, za to o niespotykanym kroju. Na ramiona swobodnie opadały jej blond włosy, a szaroniebieskie oczy pięknie odbijały światło przedzierające się przez zasłony. W tej chwili Sherlock przerwał swoją grę i zerwał się na równe nogi.
 - Dzień dobry, nie przeszkadzam panom? – spytała swym pięknym, miękkim głosem
 - Nie skąd. Proszę usiąść. – odparłem dość pospiesznie, wskazując jej gestem kanapę
 - To dobrze. Nazywam się Lucy March i przychodzę do pana Holmesa w sprawie rabunku mojego domu, który miał miejsce zeszłego wieczoru. – zaczęła – Wiem, że na ogół nie zajmuje się pan takimi sprawami, ale w tym rabunku ucierpiał mój brat. Co prawda nic poważnego mu się nie stało, ale ta prawa jest dla mnie bardzo ważna.
 - A co się właściwie stało? – spytał z zaciekawieniem mój przyjaciel
 - Tak, jak wspominałam obrabowano mój dom. Skradziono wszystkie kamienie szlachetne i biżuterię odziedziczoną po moich rodzicach.
 - Kto był wtedy w domu? – spytał
 - Właściwie tylko mój brat, Joseph. Przyjechał do mnie z wizytą kilka dni temu. Służba ma oddzielne pokoje, z osobnym wejściem.
 - Dobrze, czy możemy zobaczyć dom?
 - Tak, oczywiście. Właściwie to miałam nadzieję, że pan o to zapyta. Dorożka czeka na ulicy.
 - Doskonale! – wykrzyknął – Czy pozwoli pani, by mój przyjaciel pojechał z nami?
 - Ależ naturalnie. Będzie mi bardzo miło. – mówiąc to spojrzała na mnie przeuroczym wzrokiem
   Byłem szczęśliwy, że pojadę z tym przemiłym towarzystwem. Podczas podróży rozmawiałem nieco z panną Lucy, nie była jednak w dobrym nastroju. Po dłuższej chwili dojechaliśmy do jej domu. Z opowieści o rabunku wydawało mi się, że będzie to ogromna willa. Moje wyobrażenia nie dużo różniły się od oryginału. Rzeczywiście był to bardzo duży dom z ogrodem, jednak jego wizerunek psuły szare, dawno nie malowane ściany.                      Holmes od razu rozpoczął swe poszukiwania.
 - Nikt oprócz nas tu nie przyjeżdżał?
 - Nie, służba na moją prośbę nie opuszczała pokoi.  Pójdę teraz do nich. Jeżeli będę potrzebna to proszę po mnie przyjść – powiedziała panna Lucy odchodząc w lekkim pośpiechu.
   Sherlock pochylił się nad śladami kół i zmierzył je wzrokiem. Dzięki rozmokniętej ziemi doskonale się zachowały. Idąc w kierunku domu zatrzymał się na chwilę, spojrzał w dół i uśmiechnął się bardzo zadowolony z siebie. Bez przerwy szukał kolejnych śladów, niczym się przy tym nie odzywając. Próbowałem się skupić i zastosować się do jego wcześniejszych wskazówek, lecz moje myśli były ciągle przy pannie Lucy. Sherlock przerwał i zaczął mi się przypatrywać. Musiał się bardzo zdziwić, widząc mnie stojącego przed domem i przyglądającego się ścianom prawie doszczętnie oberwanym z tynku.
 - Może obejrzymy dom Watsonie? – spytał – Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałbym ci tym samym planów. – dodał sarkastycznie
 - Nie, skąd. Możemy iść. – odparłem pospiesznie i od tej pory byłem całkowicie skupiony
   Szyba w drzwiach wejściowych była prawie cała potłuczona, a jej kawałki leżały jeszcze na ziemi. Patrząc na pokoje nie było śladu włamania, za to uwagę na wejściu przykuwały ściany całkowicie przykryte portretami. W sypialni, miejscu gdzie panna Lucy trzymała swoją biżuterię, także panował porządek, lecz nie było ani śladu drogocennych przedmiotów. To wszystko coraz bardziej mnie zadziwiało.
 - No tak, wszystko jasne. – powiedział nagle Holmes
 - Co jest dla ciebie jasne? – spytałem niedowierzając
 - Mój drogi Watsonie – zaczął – nie denerwuj się. Pozwolisz, że wskażę ci sprawcę, otóż jest nim Joseph March.
 - Ale, przecież to jest brat panny Lucy. Czemu miałby to robić?
 - Zawsze ciekawszą rzeczą od motywu są okoliczności, w tym przypadku kradzieży, ale dobrze, zacznę od tego. Z pewnością zauważyłeś wiele obrazów panny Lucy z jej ojcem, a Josepha tylko w samotności.
 - Tak, to prawda.
 - W takim razie, możemy dojść do wniosku, że ojciec wiązał z nią większe plany na przyszłość, a za tym idzie, zapisał jej cały spadek. Joseph nie otrzymał nic, lub znikomą część.
 - Chciał się zemścić na siostrze?
 - Watsonie, czy naprawdę musisz o to pytać? No, w tym momencie przechodzimy do wykonania. Joseph nie mógł wzbudzać na siebie podejrzeń, więc postawił się w roli ofiary. Jego wspólnik przyjechał tu swoją starą dorożką. O tym, że była stara świadczy szerokość kół, zbyt szerokie od dorożki miejskiej, a zbyt wąskie na ciężkie karoce. Joseph wiedział, że panny Lucy nie będzie, więc wpuścił wspólnika i razem wszystko spakowali do skrzyni. Porządek w domu świadczy o tym, że wiedział co, gdzie się znajduje. Jego wspólnik musiał sam zanieść skrzynię do dorożki. Gdy ten odjeżdżał, Joseph wybił szybę tak, aby upozorować włamanie. Nie pomyślał jednak z której strony ją wybija, szkło upadło po wewnętrznej stronie domu. Co do pobicia, nie wykazał za grosz finezji. Nie stwierdzono u niego praktycznie nic, więc mógł po porostu udać zasłabnięcie.
 - A co z jego pomocnikiem, co o nim możesz powiedzieć?
 - Mój drogi Watsonie, znasz moje metody, czemu się więc do nich nie zastosujesz? Tym razem cię wyręczę, ale na przyszłość bardziej uważaj. Tak więc, jest on dość wysoki, mogłem to wyliczyć z długości jego kroków. Aby sam przenieść ciężką skrzynię musiał być silny, a co za tym idzie dobrze zbudowany. Był niezbyt bogaty, swoją dorożkę odziedziczył zapewne po ojcu.
 - Ale niedaleko jest rzeka – zacząłem – transport wodny jest mniej strzeżony, dlaczego więc wybrali takie rozwiązanie?
 - Po co włączasz radio, skoro i tak go nie słuchasz?
 - No tak, jak zwykle masz racje. Będzie trzeba to powiedzieć pannie Lucy – powiedziałem trochę zasmucony
 - Zaproś ją tylko na jutrzejsze popołudnie.
   Następnego dnia panna Lucy wstąpiła do nas trochę wcześniej, niż się tego spodziewałem, jednak nie stanowiła to żadnego problemu. Holmes naświetlił jej całą sprawę, co chwila wspominając, że znajdą wszystkie kosztowności. Panna Lucy jednak się nimi nie przejmowała. Wciąż myślała tylko o swoim bracie, który posunął się do takiego czynu wobec niej.
 - Ale jak on mógł mi to zrobić? – spytała przerażona.
 - Widzi pani – zaczął spokojnie Holmes, zapalając równocześnie swoją fajkę – czasem to właśnie najbliżsi,  dopuszczają się wobec nas najgorszego.
 Małgorzata Czupryniak  kl. 2b



Szczęśliwy dzień, ale czy na pewno?

Cześć, jestem Marek. Mam czternaście lat i wielkiego pecha. Co jeszcze powiedzieć, a chodziłem do gimnazjum, jak każdy. Nauczyciele nie „przepadali” za mną. No, ale to chyba nie moja wina, że mam dysleksję i ADHD. To moja siódma … no dobra dziesiąta szkoła i nie miałem zamiaru kończyć jej wcześniej.
Nie wiedzieć czemu znam doskonale angielski, niemiecki, rosyjski, mandaryński. Nieważne, postanowiłem spróbować moich sił w konkursie językowym. Bardzo chciałem zdobyć nagrodę główną, bo kto by odmówił dwudziestu pięciu tysiącom dolarów. No właśnie dolary. Konkurs realizowało jakieś radio na Manhattanie. Szukali młodych talentów - gorzej nie mogłem trafić z moim ADHD i tremą. Mówi się trudno i leci się do Ameryki. Lot był tak spokojny, że piloci myśleli, iż umarli i są w raju. Meteorolodzy patrzyli na radar i albo mdleli, albo wyrywali sobie włosy z głowy. W huraganie piątego stopnia rysowała się poprzeczna kreska czystego nieba kierująca się na Nowy Jork. Samolot linii LOT[1] nie był fascynujący, biało-niebieskie barwy firmowe i kształt samolotu nie wyróżniały go, a w środku jak to w klasie ekonomicznej: ciasno, zapach poniżej krytyki, no i już nie będę wspominać o toalecie. Na szczęście tylko przechodziłem do klasy biznes, w której były miejsca dla konkursowiczów. Były tam piękne skórzane fotele, czysta podłoga i totalna pustka, w tle słychać było muzykę. W pewnym momencie pogłośniono radio i usłyszałem ogłoszenie specjalne:
- UWAGA, UWAGA!!! Odwołano wszystkie samoloty oraz wycofano statki do Ameryki z powodu potężnego huraganu pomiędzy kontynentami!
- Co!? To chyba żart! Samolot leci, a huraganu ani widu, ani słuchu.
Trzy godziny później patrzyłem na Statuę Wolności, ale coś mi w niej nie pasowało. Może to, że miała dziesięć centymetrów wysokości oraz fakt, że należała do mnie. Była w idealnym stanie i była gratisowa (znaleziona). Miałem dziś niesamowite szczęście. To musiało się skończyć, więc pilnowałem się na każdym kroku kiedy zwiedzałem miasto. Zauważyłem, że ktokolwiek mnie mija to potyka się, psika przez trzynaście sekund (policzyłem) oraz widziałem jak kogoś aresztowali. Miałem nadzieję że w forcie, który będziemy zwiedzać nie ma dział. Najzabawniej będzie na Wall street. Na koniec dnia w „Wiadomościach” podano, że w Nowym Jorku wszystkie akcje spadły o trzynaście procent, a tankowiec wybuchł po otrzymaniu trzynastu kul z armat z okresu wczesnego renesansu. Siedziałem w jednym z pokojów w WTC[2] i czekałem na konkurs. Nagle poczułem się słabo i położyłem się spać. Rano czułem się normalnie. Poszedłem do łazienki, ale powstał mały problem. Kiedy uświadomiłem sobie, że spadłem z dywanu i złamałem sobie nogę (co najmniej), ktoś zapukał.
- Proszę
- Pora iść na konkurs. Za dziesięć minut jedziemy do studia.
- Co!? Yyy… mogę się spóźnić.
- Że niby z jakiego powodu? – kierowniczka weszła do pokoju.
- Złamałem nogę. – zrobiłem minę jakbym co najmniej zjadł kamień – To mogę się spóźnić?
- Jak wyjdziesz ze szpitala i zdążysz na twoją kolej to nie widzę … poważniejszej przeszkody. – i zadzwoniła po lekarza.
Wiedziałem, że w pół godziny ciężko będzie mi się wyrobić. Ale lekarz nastawił kość w kilka minut (tym razem nie liczyłem czasu), a gipsować nie było warto, więc tylko usztywnił mi nogę. Z korkami było gorzej, ponieważ kulejąc najszybciej jak się da kuleć dotarłem do studia na trzynaście sekund przed rozpoczęciem. Miałem całe trzynaście sekund na odsapnięcie. Moje obawy co do konkursu niestety ziściły się. Miałem przeprowadzić wywiad „na antenie” i jakby tego było mało z policjantem (wszystko po angielsku) o bezpieczeństwie w mieście. Zaczęliśmy rozmowę. Policjant już się rozkręcał i mówił tylko z przerwami na oddech, mnie trema przestała gryźć, a tu nagle piiiiiiip.
- Przerywamy wywiad, aby ogłosić z ostatniej chwili, że pięć minut temu zaatakowano dwie wieże …
Dalej nie słuchałem, bo policjant zemdlał. To już przesada. Trzeba to skończyć.
            I wtedy się obudziłem. Wszyscy myślicie „No i po co tak się rozpisywał?”. Ponieważ to dzisiaj jadę na konkurs. Ciągle pamiętam ten sen i myślę: Co do jasnej niewymownej to było? Chciałem upewnić się, że tak się nie stanie. Otworzyłem ostrożnie mój kuferek na wszelki wypadek. Kiedy wyszedł z niego krasnal, taki jak w bajkach, trochę się uspokoiłem.
- Masz okazję spełnić ostatnie życzenie. - powiedziałem
- Czyli wiesz, że pójdę dalej po spełnieniu życzenia? – zapytał krasnal
- Tak, ale mówisz, że złotej rybki nie warto łowić. – upewniłem się
- Zawsze potem dzieje się coś złego. No, ale życz już sobie czegoś, bo chcę wyjść z tego domu. – marudził zniecierpliwiony
- Życzę sobie mieć szczęśliwe trzy dni.
- Niestety ja mam moc na jeden dzień, ale jak dobrze pójdzie to kto wie. To co działamy?
- Myślę, że wystarczy.
- No to jedziemy z tym koksem. – pomachał dziwnie rękoma i nastała ciemność


Trzy dni później Marek obudził się o dziwo z kacem, dyplomem z konkursu językowego i grubym zwitkiem DOLARÓW!!!                  
Na szczęście nie oglądał wiadomości.

KONIEC Autor: Mikołaj Kortus, klasa IIA






[1] Audycja zawierała lokowanie produktu :D
[2] World Trade Center

Strychowe radio


    Rozalia zawsze lubiła jeździć na wakacje do ciotki Amelii, która mieszkała w miejscowości "Zaczarowana". Z czasem, gdy dziewczyna zaczęła dorastać, ciągłe wizyty w Zaczarowanej robiły się coraz bardziej nudne. Mimo, że nie bawiły ją już: zabawy w błotach, wspinaczki na drzewa w Tajemniczym Sadzie i budowanie w ich koronach domków, i tym razem, pod przymusem rodziców, musiała pojechać. Pewnego razu, wraz z dobrą koleżanką odkryły niezwykłą tajemnicę Zaczarowanej miejscowości. Od tamtej pory ich życie bardzo się zmieniło.
   Dni ciągnęły się w nieskończoność, a towarzyszący im upał, jeszcze bardziej je wydłużał. Znudzona Rozalia siedziała na białej ławce, w cieniu ogromnego orzecha, na końcu ogrodu ciotki. Dziewczyna przeczytała już wszystkie książki, które w ostatnim czasie miała pod ręką i ułożyła co najmniej 5 układanek dla zabicia czasu. Była bardzo ładną, drobną osóbką o jasnej karnacji. Miała ciemne, długie, sięgające aż do pasa loki, które tamtego dnia spięła w kucyk. Charakterystyczne w jej urodzie były duże, jasno-błękitne, oczy i mocno zarysowane kości policzkowe. Siedząc tak, ubrana była w ciemno-wiśniową, koronkową sukienkę, sięgającą długości przed kolan. Na stopach miała baletki w kolorze mięty. Z daleka zobaczyła zmierzającą w jej kierunku, starą dobrą koleżankę z dzieciństwa, mieszkającą podwórko dalej. Dziewczyna miała na imię Zoja, w ręku trzymała wiklinowy koszyczek. Będąc bliżej głośno powiedziała:
-Cześć! Dawno się nie widziałyśmy co?
-Oj tak, trochę czasu minęło, faktycznie. - odparła zadowolona Rozalia, która bardzo się ucieszyła na jej widok.
-Przyniosłam trochę ciastek malinowych, opowiadaj jak u ciebie? - zapytała Zoja.
-Wszystko w porządku, szczerze mówiąc, to trochę mi się tu nudzi, cieszę się, że przyszłaś. - miło odpowiedziała Rozalia.
-Mnie też, to już nie to samo, co kiedyś. - zaśmiała się Zoja.
Dziewczyny długo siedziały i wspomniały dawne czasy, co chwilę się śmiejąc. Rozalia zapomniała o czasie, dopóki nie przeszedł ją pierwszy dreszcz. Dopiero wtedy zauważyła, że jest już późno. Pożegnały się i od razu umówiły na następny dzień. Wróciła do domu i porozmawiała chwilę z ciocią Amelią, która zaproponowała jej ,aby jutro wybrała się z Zoją na strych, może tam znajdą coś, co je zainteresuje. Następnego dnia, po południu obie dziewczyny spotkały się przed wejściem do domu Amelii. Od razu ruszyły w stronę schodów prowadzących na strych. Przekręciły starym kluczem zardzewiałą kłódkę i nacisnęły klamkę. Drzwi lekko skrzypnęły, dając im do zrozumienia, że są tu pierwszymi gośćmi od długiego czasu. Gdy już weszły do środka, stanęły obok siebie, rozglądając się po pomieszczeniu. Było dość szerokie i długie, na wprost na samym końcu strychowego korytarza stała ogromna, drewniana szafa. Po prawej stał duży fotel na biegunach, przykryty folią. Wszędzie leżało mnóstwo różnych przedmiotów. Po lewej, trochę za drzwiami, znalazły regał z książkami, jednak żadna nie miała tytułu, a w środku były same puste kartki.
 Na strych wpadało trochę światła słonecznego z okna dachowego. W całym pomieszczeniu roznosił się zapach stęchlizny, był on jednak znośny, a nawet dodawał uroku temu miejscu. Rozalia od razu podeszła do szafy, otworzyła drzwiczki i spojrzała do środka. Wśród starych futer i skórzanych kurtek, na dnie znalazła kuferek. Obie usiadły na środku strychu i otworzyły go. Znalazły w nim zwykłe, stare, nieduże radio z lat 90. Zoja pomyślała, że milej by było, gdyby puściły sobie jakąś muzykę, więc chwyciła radio, żeby podłączyć je do kontaktu. Rozalia zauważyła małą karteczkę, która wypadła z urządzenia. Podniosła ją i przeczytała na głos: "Uważaj, to nie jest zwykłe radio". Spojrzała na koleżankę, która gorączkowo próbowała znaleźć kabel od sprzętu. Okazało się, że radio nie ma kabla, co dziwniejsze wcale nie służyło do słuchania muzyki bądź wiadomości. Dziewczyny obejrzały dokładnie urządzenie, po czym Zoja wcisnęła jakiś guzik. Po pewnym czasie zrezygnowały i schowały radio z powrotem do szafy. Zaczęły szukać dalej. Po kilku godzinach, gdy poczuły narastający głód, zeszły na dół. Weszły do domu cioci Amelii i zdziwione, zatrzymały się. Mieszkanie cioci wyglądało zupełnie inaczej, a sama ciocia była o 30 lat młodsza. Siedziała w kuchni przy stole i słuchała radia. Właśnie tego, które dziewczyny znalazły na strychu. Rozalia miała wrażenie, że gdzieś już widziała tą scenę, chwilę później przypomniała sobie o albumie zdjęć, który wczoraj oglądała na ławce w ogrodzie. Dokładnie ten sam obraz cioci był uwieczniony na zdjęciu. W radiu nie było słychać ani muzyki, ani wiadomości ,tylko szum zakłóconych fal radiowych. Rozalia podeszła do cioci i stanęła przed nią. Amelia powoli podniosła wzrok i spytała:
-Kim ty jesteś?
-Ciociu nie poznajesz mnie? To ja Rozalia, jestem córką twojej siostry - odparła lekko zdenerwowana Rozalia, dopiero wtedy zauważyła, że ciocia płacze.
-Niemożliwe... To nie może być możliwe... - Amelia zaczęła się jąkać i nerwowo spojrzała do tyłu na Zoję. -Znalazłyście to radio? - wskazała na urządzenie stojące na parapecie. Obie dziewczyny kiwnęły głową, były coraz bardziej przerażone. Ciocia podbiegła do drzwi od piwnicy i zeszła na dół. Po chwili wróciła ze słoikiem od kompotu, który tym razem zastąpił dziwny napój. Wlała po trochu do trzech szklanek i rozdała je nam.
- W radiu co jakiś czas słychać pana mówiącego "rok ..." nie może on go wypowiedzieć w całości - mówiła pośpiesznie - gdy znowu to się powtórzy musicie pomyśleć o roku, który teraz jest i szybko wypić Zaczarowaną (nazwa napoju). Wy jesteście z przyszłości, a ja z przeszłości - ciocia była bardzo zdenerwowana. - słuchajcie uważnie - powiedziała. Nerwowo wsłuchiwały się w fale radiowe, po pewnym czasie szum zaczął je dręczyć , coraz bardziej skupione usłyszały "rok..". Rozalia i Zoja równo wypowiedziały:
- 2013 - po czym wypiły płyn w szklankach
-1983- usłyszały z ust cioci Amelii. Obudziły się na strychu z radiem na kolanach. Szybko zapakowały urządzenie do kuferka, a ten włożyły na samo dno szafy. Pobiegły na dół, otworzyły drzwi od mieszkania cioci Amelii i odetchnęły z ulgą. Zmęczone usiadły w kuchni przy stole. Nagle, z tyłu usłyszały:
-Znalazłyście radio. Zapomniałam wam o nim opowiedzieć, sprawiło całej naszej rodzinie wiele problemów- to była ciotka. Podając im kompot, dodała- Przecież włożyłam tam kartkę 70 lat temu, umiecie chyba czytać?- spojrzała na dziewczyny i się uśmiechnęła. -Wiem, co sobie myślicie: Jak to możliwe, skoro mam lat 50?- Zoja o mały włos nie udusiła się pestką od wiśni. Ciotka wskazała na parapet, dopiero wtedy obie dziewczyny zauważyły stojące tam radio, mimo, że jeszcze jakieś 15 minut temu w pośpiechu chowały je na sam dół szafy.
   Po wypiciu kompotu, Rozalia i Zoja wyszły na dwór i usiadły na ławce pod orzechem. Obie długo milczały. Rozalia nie mogła uwierzyć w to, co się stało, nie myślała, że kiedyś to powie, ale od tamtej pory zaczęła wierzyć w czary. Ta historia nauczyła je, że nie wszystko jest takie oczywiste, jak nam się wydaje, a świat skrywa wiele niezbadanych tajemnic.


                                                                            autor: Zosia Hochół  kl.2a





Dom Sherlocka Holmesa


    W XX-wiecznym Londynie mieszkała rodzina Welsonów. Od dwóch pokoleń zamieszkiwała dom przy ulicy Baker Street; ten sam co niegdyś słynny Sherlock Holmes. Emma wiedziała, że jej dziadkowie byli bardzo zadowoleni z tego zakupu. Sama też bardzo często ( w rozmowach ) o tym fakcie wspominała.
   Pewnego dnia do Welsonów przyjechało wujostwo piętnastoletniej Emmy. Dziewczyna mimo dość arystokratycznego wyglądu – pięknie uczesane blond włosy, sukienki z koronkami, gładka cera i perfekcyjna figura - lubiła, spędzć czas ze soimi kuzynami. Było to dla niej oderwanie się od codziennego, nudnego życia.
    Gdy wszyscy dorośli poszli już do pokoju dziennego, odezwał się siedemnastoletni Gregory:
 - To co robimy? Może na początek gramy w chowanego?
Uśmiechnął się widząc kiwające z aprobatą głowy. Już naradzali się kto szuka, gdy usłyszeli głos pani Welson:
  - Nie stójcie tak w korytarzu. Emmo, zaprowadź chłopców do pokoju.
  - Ale co można robić w MOIM pokoju?
  - Masz dużo książek, możecie je poprzeglądać. - mówiąc to, szeroko się uśmiechała - I nie szarżuj tym razem moja droga - szepnęła córce do ucha, po czym odeszła w stronę kuchni.
  - Nienawidzę tych książek. - powiedziała z ponurą miną – Ciągle tylko muszę się uczyć.
  - Znam ten ból. - odparł o rok od niej młodszy Thomas.
   Wszyscy zgodnie usiedli na drewnianym łóżku. Przez chwilę rozglądali się po niewielkim pokoju o wiśniowych ścianach. Z białego sufitu spuszczał się żyrandol z  prymitywnym, plastikowym kloszem. Meble zajmowały większość podłogi pokrytej starym, brązowym dywanem. Najbardziej w oczy rzucała się biblioteczka, która rozciągała się niemalże na całą ścianę. Prócz niej ( prawie na środku pokoju ), pod oknem stało łóżko ( na którym siedzieli ), a obok niego – zastępująca szafę - rozległa komoda. Ponadto w mało widocznym kącie znajdowało się niewielkie biurko.
  - Nie rozumiem o co wam chodzi. - Gregory wstał i wyciągnął jedną z książek - czytanie jest fascynujące.
   Lektura, którą trzymał w rekach była bardzo zakurzona i stara. Dało się jednak odczytać co widnieje na twardej, zdobionej oprawie: ,,Sen dusz”. Gregory nie mógł uwierzyć własnym oczom. Dużo słyszał o tej książce, ale nigdy jej nie przeczytał, bo wszystkie 100 egzemplarzy, które wydano były bardzo drogie. Jego drżący głos odbił się echem po pokoju:
  - Emmo, czytałaś kiedyś te książki?
  - Nie dużo, a co?- to mówiąc spojrzała na niego z zaciekawieniem - Coś znalazłeś?
  - Tak. - przełknął ślinę - Książkę wartą kilka tysięcy funtów.
   Emma i Thomas z niedowierzaniem w oczach podeszli do niego i zaczęli przyglądać się oprawie książki. Wszyscy wiedzieli jaką ma wartość, bo w gazetach i radiu często pojawiały się oferty kupna.
  - Twoi rodzice też nie czytają książek?
  - Tak, to znaczy nie. Czytają, tylko nie moje…
   Wszyscy spojrzeli na mebel, ciekawi czy jeszcze może ich zaskoczyć. Po chwili każdy z nich wyciągał po jednej lekturze i dzielił się swoimi odkryciami z pozostałymi. W połowie pracy przerwali, by policzyć ile z książek okazało się białymi krukami.
  - Dwie trzecie! – powiedział w końcu Gregory
   Emma chciała krzyknąć: ,, Mamo, tato chodźcie! Musicie coś zobaczyć! ”, ale powstrzymał ją łoskot dobiegający od biblioteczki. Obróciła się i nim zdążyła o coś
 zapytać - usłyszała:
  - Ja nie chciałem – tłumaczył się Thomas – wyciągnąłem książkę i to się otworzyło. Jak drzwi, tylko że to nie drzwi…
Emma i Gregory popatrzyli na siebie, nie słuchając już co mówi. Później starszy chłopak głośno pstryknął swemu bratu przed twarzą, uciszając go.
  - Myślisz, że nas słyszeli? – spytał się Emmy patrząc na drzwi pokoju
  - Mam nadzieję, że nie. – powiedziała i wzięła z biurka dwie duże latarki – Szkoda by było, gdyby przeszkodzili nam w przygodzie!
   Wszyscy się uśmiechnęli, a następnie spojrzeli w stronę przejścia. Widać w nim było krótki korytarz o łukowym sklepieniu, który wydał się im zupełnie ciemny. Gregory znów głośno przełknął ślinę ( pozostała dwójka wyraźnie to słyszała ), a następnie powiedział:
  - Dobra, ja pójdę pierwszy, Thomas drugi, a Emma ostatnia.
  - Dobrze – odpowiedzieli niemalże równo.
Gregory wszedł, oświetlając sobie drogę latarką. Stąpał bardzo uważnie, bo drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Gdy dochodził do zakrętu – praktycznie kipiał od emocji, które chwilę później osłabły.
  - Nic tu nie ma. – powiedział, czekając na resztę
   Stał teraz w pomieszczeni niewiele szerszym i dłuższym niż korytarz. Sufit nie był już niski i łukowaty, tylko wysoki i płaski. Wszystko ( nawet podłoga ) było murowane czerwonymi cegłami. Kiedy pozostała dwójka weszła do ciemnego pokoju, na ich twarzach ujrzał uczucia, które sam odczuwał – smutek i zawiedzenie.
  - Czyli Holmes był tylko starym głupkiem, który z nudów robi tajne przejścia; tak? – spytała Emma po długiej chwili ciszy
  - No właśnie! – krzyknął Gregory
  - Co ,,no właśnie” ? – odparła dziewczyna
Minę miała taką, jakby szykowała się do kłótni.
  - Sherlock Holmes! Czy naprawdę myślisz, że nie wymyśliłby niczego więcej poza ukrytym pomieszczeniem?
Gdy Thomas to usłyszał, z nadzieją zaczął opukiwać cegły, sprawdzając czy czegoś za nimi nie ma. Emma i Gregory w milczeniu dołączyli do niego. Po paru minutach dziewczyna znalazła kilka obluzowanych cegieł obok siebie.
  - Chodźcie! Chyba coś tu jest… - mówiąc to, zręcznymi palcami wyciągnęła pierwszą z cegieł
  - Nie pomyślałaś, że to niebezpieczne?!  - wrzasnął Thomas – wszystko może się zawalić!
Emma jednak nie słuchała i poświeciła latarką w powstałą dziurę. Zauważyła w niej mały worek, który został przewiązany grubym sznurkiem. Sięgnęła po niego, jednak otwór okazał się zbyt mały, by zmieściła się w nim dłoń. Wyjęła więc dwie kolejne cegły, a następnie wyciągnęła tajemniczy skarb.
  - Może zobaczymy ,,co to jest?” w trochę lepszym świetle? – spytał Thomas – Głowa mnie zaczyna boleć od tego powietrza.
Reszta zgodziła się i cała trójka przeszła korytarzem do pokoju Emmy. Gdy się tam znaleźli, Gregory oznajmił, że idzie po rodziców.
   Po niecałej minucie do pokoju wpadła mama Emmy, a za nią reszta dorosłych i Gregory. Zdziwiona kobieta spojrzała na ,,otwartą biblioteczkę” i wrzasnęła. Uspokoiła się dopiero po kilkudziesięciu sekundach. W tym czasie dzieci relacjonowały o wszystkich zdarzeniach: począwszy od drogocennych książek, a
skończywszy na tajemniczym worku.
   Już czas pomyśleli, kończąc długą opowieść. Thomas wziął do ręki woreczek i rozwiązał mocny supeł. Pani Welson, widząc że wyjmuje z niego fajkę, złotą obrączkę i kilka klejnotów – nie zwracając niczyjej uwagi – wyszła z pokoju. Wszyscy zastanawiali się czym dokładnie są te przedmioty. Panowało takie zamieszanie, że nawet ktoś strącił z brzegu komody radio, które nagle przestało grać; nikt jednak nie zwracał na to uwagi – radio jak ich wiele. Odpowiedzią na dręczące ich pytania okazała się książka przyniesiona przez panią Welson. Można z niej było wywnioskować, że wszystkie te rzeczy należały do Sherlocka Holmesa!
   Po pewnym czasie Welsonowie postanowili otworzyć małe muzeum na parterze swojego domu. Dzięki licznym audycjom w radiu i artykułom prasowym w gazetach, szybko odwiedziło ich wielu miłośników przygód najsławniejszego detektywa w dziejach historii. Nawet Emmę zmieniły te wydarzenia – zaczęła bardziej doceniać książki, bo uwierzyła, że mają w sobie wielką moc.
 Anna Czupryniak  kl. 2a

Cyrograf


Siedziałem samotnie w ciemnym pokoju. Przez okno wpadał blady blask księżyca, a trzy szafki znajdujące się w moim pokoju, przybierały dziwne kształty. Nawet nie spoglądałem w kierunku lustra, wiszącego naprzeciwko drzwi. Nie ruszałem się z łóżka, od bardzo dawna nie miałem tak miażdżącego uczucia strachu. Mimo że nie pierwszy raz grożono mi śmiercią. Czytałem list chyba już z pięćdziesiąty raz. Nagle role się odwróciły – to ja stałem się obiektem poszukiwań poszukiwanego.  Zaczęło się od zapłakanej Jane, która wpadła do mojego biura dwunastego maja, gdzieś koło godziny trzynastej trzynaście. Była drobniutka, miała krótko obcięte, czarne włosy i wielkie piwne oczy. Przyszła w obdartej, niebieskiej sukience. Wyglądała dokładnie tak, jak ją pamiętałem. Przyjaźniłem się z nią od wielu lat, znaliśmy się jeszcze z czasów studiów. Miała całkiem sympatycznego męża, Johna.
- John nie żyje! – wykrzyknęła tak głośno, że wszyscy pracownicy odwrócili się w jej kierunku. Doznałem szoku i jednocześnie ataku złości, ale starałem się po sobie tego nie poznać. Musiałem najpierw wysłuchać, co ma do powiedzenia.
- Co się stało? – zapytałem wypranym z emocji głosem.
- Nie uwierzysz! – zaczęła i mówiła przez najbliższe pół godziny, jak nie dłużej. Okazało się, że Jane miała do pozałatwiania kilka spraw w mieście, więc wyjechała wcześnie rano. Koło wpół do pierwszej w południe wróciła i zastała Johnego siedzącego na kanapie, jak zwykle. Jednak gdy podeszła do niego, by opowiedzieć mu o (niezmiernie interesującej…) kłótni z koleżanką, okazało się, że mąż Jane nie żyje. Pojechałem niemal natychmiast, by obejrzeć zwłoki. Byłem niezwykle zaintrygowany zabójstwem tak spokojnego człowieka, jakim był John. Przyłożyłem się więc, lepiej niż zwykle, do przeszukania ciała. Ślady zostawione po mordercy, dawały dużo do myślenia. Prócz zapałek, przy ciele znalazłem nic innego, jak cyrograf. Przedstawiał on warunki współpracy z kimś o nazwisku Lucy Hale z Chicago, a na dole podpisany został krwią. Porównałem i zgadzało się, było to pismo Johna. Sama treść dotyczyła wyjazdu za granicę i odnajdywaniu kogoś tam, kto podobno miał jakiś związek z katastrofą World Trade Center, co miało być najgłębiej skrywaną tajemnicą. Z pozoru nie miało to większego sensu, ale byłbym głupi, gdybym to zignorował. Oczywiście natychmiast próbowaliśmy znaleźć Lucy Hale. Również oczywiste było, że nikt taki w Chicago nie mieszkał, mimo iż miasto to było ogromne. Sprawę tę odłożyliśmy na bok (co było ogromnym błędem) i zajęliśmy się przyczynami zgonu. Wyglądało na to, że ktoś wepchnął Johnowi jakąś kartkę do gardła, a następnie rozciął mu brzuch w poszukiwaniu jej. Niezbyt przyjemne, aczkolwiek to również było ważną wskazówką. Przy sekcji zwłok znaleziono tę kartkę. Była to dalsza część cyrografu, która była tą częścią religijną, dotyczącą Szatana. John wyraził zgodę uczestniczyć we wszystkim, oddając duszę diabłu, jednak najwyraźniej nie wywiązał się z umowy.
Po trafieniu na jakieś tysiąc ślepych zaułków i po wykonaniu naprawdę ciężkiej pracy, w końcu doszedłem do tego, kto jest mordercą. Ale to nie oznaczało końca, oczywiście należało go też złapać. A to nie należało do najłatwiejszych zadań. Wydawało się to być nawet najtrudniejszą rzeczą do zrobienia przy tej sprawie. Z zimną krwią Johnego zamordował wspólnik Lucy Hale, Michael Hale. Tak jak wcześniej przypuszczałem, mąż Jane nie wywiązał się z umowy i właśnie to było głównym motywem zabójstwa. A Michael okazał się być bratem Lucy. Wykonywał można powiedzieć tą „brudną robotę” w ich działalności. Ale odkryłem coś jeszcze. Było znacznie więcej ofiar, przy których znaleziono cyrografy. Co więcej, umarli dokładnie w ten sam sposób, co John. Kolejna ciekawostka – w cyrografach zostały zawarte dokładne dane Lucy i Michaela. Jednak mimo iż ani imiona, ani nazwiska wydają się nie być oryginalne, tacy ludzie nigdy nie istnieli. Oczywiście od razu domyśliłem się, że podane nazwiska są fałszywe. Ale jak to możliwe, że na całym świecie nie mieszkał ani jeden człowiek, który by się tak nazywał? Już cały świat żył tą sprawą. Jednak potem, znienacka znalazłem w mojej skrzynce list. Adresatem był Michael Hale. Byłem nawet nie tyle zaskoczony, co przerażony. Chciał mi przekazać, że „dopadną również mnie”. I na dodatek nie pisał o sobie i o Lucy. Napisał dokładnie: „dopadną również ciebie”.  Nie wiedziałem kto.
Teraz siedziałem w ciemnym pokoju. Radio, które włączyłem by się uspokoić, zatrzeszczało. Zaczyna się, pomyślałem. Słyszałem dookoła siebie dźwięki, jakby ktoś biegał po całym domu, jednak nie odważyłem się nawet ruszyć. Słyszałem pukanie w okna, ale nie patrzyłem w tamtą stronę. Do listu dołączony był cyrograf, dokładnie takiej samej treści, jak wszystkich ofiar morderstw. A najgorsze było to, że jak rano się obudziłem, był podpisany. Moją własną krwią, moim własnym pismem...
Klaudyna Adamczak kl.2a

                                                                       

piątek, 24 stycznia 2014

TAJEMNICZE RADIO


      W pewnym małym, cichym miasteczku, Bountawill, mieszkał dwunastoletni chłopiec - Simon. Miał bujne, czarne włosy i ciemną karnację. Pochodził z biednej rodziny, którą ledwo stać było na wyżywienie czworga dzieci - jego i rodzeństwa. Dlatego Simon nie był taki, jak rówieśnicy. Potrafił sam zarobić na życie, nie tylko żebrząc, ale też pracując. Nigdy na nic nie narzekał - nawet na nadmiar obowiązków i brak wolnego czasu, który z pewnością wykorzystałby na granie z kolegami w piłkę lub spotkanie z najlepszym przyjacielem - Rolandem. Simon miał jednak swoje skryte marzenie - chciał zostać detektywem. Niestety, w Bountawill nic nigdy się nie działo, było po prostu nudno. Nawet zamknięto jedyny komisariat policji w mieście! Simon i Roland postanowili założyć tam swoje własne "biuro" detektywistyczne. Jeszcze nigdy nie mieli żadnego, nawet błahego "zlecenia". Nie mogli działać też na własną rękę - nie mieli radia, więc nie docierały do nich najświeższe wiadomości.
     Tak było też w pewien grudniowy czwartek, kiedy to jak zwykle siedzieli w swoim "biurze". Było to nieduże, ciemne pomieszczenie, gdzie paliło się kilka świec i jedna lampa naftowa. Kolor ścian ani trochę nie przypominał już początkowej zieleni, a podłoga z dnia na dzień coraz bardziej skrzypiała. Czasem nawet nie chciało im się przesiadywać w tak obskurnym pomieszczeniu, ale cierpliwie czekali na nagłe zgłoszenie.
     - Strasznie tu nudno, co nie? - westchnął ze zrezygnowaniem Roland.
     - Taaak. Może gdybyśmy mieli jakieś źródło informacji o tym co się dzieje w mieście... byłoby lepiej? Słuchaj, przecież mamy swoje własne oszczędności, no wiesz, te co zawsze odkładamy jak coś zarobimy. Może z nich uzbiera się tyle, ile kosztuje radio? - zapytał z nadzieją Simon.
Pobiegli więc do swoich domów i umówili się w biurze za pół godziny.
     Roland wbiegł do pokoju i po omacku szukał skarpetki, w której trzymał pieniądze.
  - Akurat kiedy światło jest potrzebne, to wyłączyli! - narzekał pod nosem. Po kilku minutach, wykończony poszukiwaniami, położył się na łóżku. Coś zagruchotało pod poduszką.
  - Tak... - szepnął chłopiec - nareszcie... - I wybiegł na spotkanie.
     W  tym samym czasie, Simon również musiał zdać się na swoją pamięć, bo dowiedział się od mamy, że prąd wyłączyli w całym miasteczku. Ale on doskonale wiedział, gdzie trzyma oszczędności - nic nie mogło go zaskoczyć.
     Po kilku minutach oboje byli już w umówionym miejscu.
  - No, to opróżniaj skarpetkę. - ponaglił Simon.
  - 50 złotych, a ty? - zapytał Roland.
  - 62! Starczy! - krzyknął chłopiec.
Nie czekając dłużej pobiegli do sklepu. Z dumą dali równe 100 złotych.
  - Wybraliście bardzo osobliwe radio... Nikt go nigdy nawet nie oglądał... Lepiej uważajcie... - powiedział tajemniczo staruszek za ladą.
Byli tak uradowani, że nie zwrócili większej uwagi na te słowa.
     Przypomnieli sobie o nich dopiero tydzień później, kiedy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Nagle ich radio zaczęło się psuć. Kiedy zbliżali się do domu Rolanda zaczynało dziwnie szumieć i występowały zakłócenia. Obeszli całe miasto, ale działo się tak tylko obok jego domu. Dlatego chłopiec nie mógł brać go do siebie. Najdziwniejsze było to, że z dnia na dzień było coraz gorzej. W pewnym momencie szum był tak głośny i uciążliwy, że budził ludzi mieszkających na całej ulicy!
  - To musi coś znaczyć! - wykrzyknął Simon - Ten mężczyzna mówił przecież, że to dziwne radio... Dzisiaj w nocy bacznie obserwujemy twój dom.
  - I ty mu wierzysz? Tyle siedzi w tej elektronice, może mu się coś w głowie pomieszało. - zapytał Roland, ale nie uzyskał odpowiedzi - Ostrożności nigdy za wiele, może masz rację... - dodał.
     Była 20:00, kiedy schowani w krzakach z radiem owiniętym w tony ręczników i ścierek, czaili się pod domem Rolanda.
  - Nadal  hałasuje. - szepnął zdenerwowany chłopiec.
  - Ale mniej niż bez tego wszystkiego! - zauważył Simon. Widać było, że stresuje się jeszcze bardziej niż jego wspólnik, ale za wszelką cenę starał się to ukryć.
Siedzieli tak już z godzinę, a nic się nie wydarzyło. Ogarnęła ich niespodziewana fala zmęczenia. Nagle Simona obudził jakiś hałas.
  - Roland, Roland! Wstawaj, szybko! Ktoś jest przed twoim domem!
  - To pewnie mama. Jak co wieczór zgasza świecę na ganku. - odpowiedział nieprzytomnie Roland.
  - Oj, obawiam się, że to nie jest twoja mama. Świeca jest już od dawna zgaszona!
Chłopiec zerwał się na równe nogi. Radio wariowało jak oszalałe. Jakiś zamaskowany mężczyzna próbował otworzyć drzwi od domu! Nagle coś srebrnego mignęło w ręce włamywacza. Nie mogli nic zrobić, byli bezsilni.
  - Ja chyba zemdleję... - szepnął Roland ledwo trzymając się na nogach.
Simon nie wiedział co zrobić. W głowie czuł niesamowity łomot, a serce biło bardzo szybko, jakby miało zaraz wyczerpać limit na najbliższe lata. Spoglądał to na radio, to na białego jak ściana Rolanda. Jego błagalny wzrok nie dawał mu spokoju. Najlepiej uciekłby teraz z tego miejsca i zapomniał o całym zdarzeniu. Ale nie mógł. To był przecież jego przyjaciel - jedyny, który go rozumiał.
  - Marzyłem o włamywaczach, zbrodniach, a teraz nawet nie mogę ruszyć się z miejsca. - pomyślał Simon. Nie minęło dużo czasu, bo mężczyzna ciągle mocował się z drzwiami. - Radio... radio... radio! Tak, radio!
Chłopiec nerwowo zaczął odwijać wszystkie warstwy ręczników. Kątem oka zauważył, że włamywacz cicho skrada się ku krzakom. W pewnym momencie, kiedy rozwijał ostatni materiał, radio wydało tak przeraźliwy pisk i szum, że chłopcy musieli zatkać uszy. Zamaskowany mężczyzna przewrócił się na ziemię, upuszczając nóż. Spadł on blisko krzaków. Roland najwyraźniej odzyskał zimną krew i podniósł leżącą niedaleko broń. Tym razem radio obudziło nie tylko ulicę, ale całe miasteczko, więc wszyscy wyszli zobaczyć, co się stało. Włamywacz był bez szans. Ludzie rzucili się na niego i związali, aby później przekazać w ręce policji. Chłopcy wyjaśnili całą sprawę i zostali uhonorowani nagrodą od miasta. Rolę niezwykłego radia utrzymywali jednak w tajemnicy. Sami nie mogli uwierzyć, że sprzedawca mówił prawdę - to radio rzeczywiście było dziwne. Odkryli, że szumiąc dawało znak o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Pozwoliło im to nie tylko spełnić marzenie, ale także uratować rodzinę Rolanda.
Natalia Maćkowiak kl.2a


sobota, 18 stycznia 2014

Piotrek

Piotrek, podobnie jak jego brat Paweł, nie przepadali za szkołą. Odkąd bliźniaki rozpoczęły swoją naukę kilka lat temu, każdy  koniec wakacji był prawdziwą udręką dla nich. Tego lata również nie mieli ochoty wracać do domu od wujka ze wsi, gdzie spędzili całe dwa miesiące.
Rodzice przyjechali po nich wcześnie rano. Mama załamała ręce.
-          Boże, jakie odrapane kolana i łokcie! Wyglądacie jakbyście wracali z wojny, a nie z wakacji…
-     To normalne – ojciec wstawił się za synami – ja też w ich wieku tak wyglądałem latem. Pójdą do szkoły, nie będą mieli okazji łobuzować i będą wyglądać porządnie.
Wrócili do domu 31 sierpnia. Następnego dnia miała się zacząć szkoła. W mieście panowała nerwowa atmosfera. Ludzie mówili, że będzie wojna. Tata każdą wolną chwilę spędzał na słuchaniu radia z sąsiadami. Sąsiedzi byli przeważnie starsi. Kolegów w wieku taty zmobilizowali do wojska już 2 tygodnie temu. Jego nie zabrali z powodu sztywnej nogi, w którą był postrzelony podczas wielkiej wojny. Często opowiadał swoim synom o okropieństwach jakie widział na froncie i bał się, żeby jego dzieci nie musiały przeżywać tego samego.
-       Niech tylko szwaby zaczną, to pogonimy ich gdzie pieprz rośnie -  sąsiad z pierwszego piętra był optymistą.
-          Panie Nowak – odpowiedział mu po namyśle tata – ja nie byłbym taki pewny. Oni są jednak lepiej uzbrojeni.
Mama od kilku dni była poddenerwowana. Bała się o swoje dzieci. Co ich czeka? Dopiero niedawno zaczęło im się dobrze układać. Mąż dostał dobrą pracę, chłopcy przestali chorować. Wszystko szło ku lepszemu. Dlaczego ludzie wymyślają coś takiego jak wojna!? Może nie będzie tak źle? Może tylko straszą? Trzeba uszykować dzieciom ubrania na rozpoczęcie roku szkolnego. Przecież to już jutro. Gdzie te łobuziaki biegają?
W końcu udało się położyć Piotrka i Pawła do łóżek.  Jeszcze było szaro na dworze kiedy mamę obudził dźwięk radia.
-          Nie masz sumienia – powiedziała do taty – przecież dopiero piąta. Musisz nas budzić?
Ojciec, zamiast odpowiedzieć, podgłośnił odbiornik. Mama usłyszała straszną wiadomość. Kilkanaście minut wcześniej Niemcy naruszyli granice Polski i zaczęli bombardować. Chłopcy zerwali się z łóżek i usiedli przy radiu. Kiedy słuchali wieści, pomyśleli, że ta wojna uratowała ich przed pójściem do znienawidzonej szkoły. Przynajmniej do czasu wygonienia szwabów z kraju. Jednak zdali sobie sprawę, że ta myśl jakoś ich nie cieszy. Przecież tam gdzieś zginęli ludzie od bomb.
Rodzina jeszcze przez kilka dni nasłuchiwała komunikatów radiowych. Niestety wkrótce Niemcy zabronili słuchać radia i skonfiskowali Polakom odbiorniki na długie 5 lat.

                                                                             Stanisław Jałocha kl. II E