wtorek, 25 marca 2014
Detektywi są wśród nas
W imieniu trzecioklasistów zapraszam do świata zbrodni, przestępstwa i genialnych detektywów. Przed Państwem pierwsze publikacje młodych mistrzów kryminału. Może następcy Arthura Conan Doyle’a albo Agathy Christie, a może Tess Gerritsen...
Wybory prezydenckie
Uwielbiam
odwiedzać moją rodzinę we Francji. Wujek Philip to emerytowany policjant, który
doskonale wie co dzieje się w okolicy. Jego żona, Elizabeth to przeurocza
kobieta. Każdego lata witają mnie w swoich progach z ogromnymi uśmiechami na
twarzy.
Stadaff to szybko
rozwijające się miasteczko na południu kraju, słynące z doskonałych win i
serów. Pomimo szybko rozwijającej się infrastruktury, nie brak w nim
przepięknych krajobrazów.
Ten rok to czas wyborów.
Hugo Moliere piastował stanowisko prezydenta od wielu lat. Jego rządy
nie były najlepsze, jednak w okolicy brakowało człowieka, który odważyłby się z
nim rywalizować. Wielkim zaskoczeniem była dla wszystkich wiadomość o
pojawieniu się młodego, bardzo kreatywnego kontrkandydata. Cedric Colloredo
wraz z rodziną przybył z gorącej Hiszpanii na początku tego roku. Powodem jego
przeprowadzki był spadek otrzymamy od babki. Mężczyzna szybko się zadomowił, a
z biegiem czasu stał się jedną z najbardziej lubianych osób w okolicy. Nowina o
jego kandydaturze została przyjęta z ogromnym entuzjazmem. Posadę miał
praktycznie w garści.
Kiedy pewnego dnia
siedziałam z wujkiem na altanie popijając kakao, nagle ciocia wprowadziła
gościa. Pan Matteo Bonnet to najlepszy przyjaciel mojego krewnego. Sądziłam, że
przysiądzie się do nas i kolejny raz wysłucham opowieści o ich wspólnych
przygodach. Niestety się myliłam. Mężczyzna stanął w drzwiach, był blady jak
ściana, a oczy miał pełne przerażenia. Zanim wujek zdążył go przywitać wybąkał:
- Wyborów nie będzie. Losy miasta zagrożone. – powiedział
przerażonym głosem.
- Jak to, Bonnet, co Ty bredzisz? – powiedział głosem pełnym
rozbawienia.
- Tym razem Twoje żarty są nie na miejscu. Colloredo nie
żyje. – zbledliśmy, a biedna ciocia idąc w naszym kierunku upuściła dzbanek z
herbatą.
- Koło 17 jego żona znalazła go martwego w domu. Został
zastrzelony – spojrzał w moim kierunku. Poczułam, że nie jest zadowolony z
mojej obecności przy tej rozmowie, automatycznie wstałam z wiklinowego fotela i
ruszyłam na pomoc cioci.
Ostatecznie sierżant
Bonnet został na kolacji. Podczas niej dowiedziałam się kilku przydatnych
informacji.
- Powiem wam coś, ale nikomu ani słowa, bo wszystkich zamknę
na 48h – odebraliśmy to jako żart, jednak dobry humor szybko prysł, gdyż minę
miał nadal poważną.
- Podejrzewamy, że to obecny prezydent stoi za tą zbrodnią,
jednak wątpimy, że zrobił to samodzielnie.
- Co masz na myśli przyjacielu? – zainteresował się wujek.
Pomimo emerytury, świat zbrodni nadal go fascynował, cóż… u nas to rodzinne…
- Colloredo został postrzelony w tył głowy, z tego
wywnioskować można, że nie miał szans na obronę. Pistolet został znaleziony w
koszu na śmieci. Sprawca miał pecha, dzień wywozu śmieci przełożono na jutro z
powodu awarii sprzętu. – tym razem w
głosie mężczyzny czuć było ekscytacje -
To oznacza, że sprawca doskonale wiedział, co robi, oraz sądził, że uda mu się
pozbyć narzędzia zbrodni.
- Możliwe, że pan Moliere kogoś wynajął, by śledził denata.
- A może to ktoś bliski? – wtrąciłam się niepewnie.
- Niestety Twoje domysły Anastasio są błędne. Jego żona całe
przedpołudnie przesiedziała w pracy, a kiedy jej mąż konał odbierała dzieci z
przedszkola.
- A jak relacje z sąsiadami?
- Pan Theodor wraz z żoną jest na wakacjach, a Marksowie cały
dzień spędzili w pracy. To spokojna okolica.
Następnego ranka
postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Nie chciałam jednak martwić
gospodarzy, więc oficjalnie udałam się na małe zakupy do miasta. Prawda jednak
była całkiem inna. Pierwszym przystankiem na trasie mojej podróży była
kwiaciarnia naprzeciwko ratusza. Jej właścicielka - Gloria – wiedziała wszystko
o losach mieszkańców. To właśnie od niej dowiedziałam się wszystkiego o
rodzinie Colloredo. Pan Cedric cieszył się ogromnym powodzeniem u kobiet, a
jego żona robiła mu sceny zazdrości na każdym bankiecie. Doczekali się córeczki
– Amandy. Mężczyzna był bardzo towarzyski. Nie szczędził pieniędzy na drogie
uroczystości, ale chętnie przekazywał także datki na cele charytatywne. Miał
ogromną charyzmę oraz zabójcze poczucie humoru. W oczach Glorii był ideałem,
nie zdziwiłabym się, gdyby uważała tak większość miasta.
Kolejnym punktem
postoju był ratusz – a konkretniej wizyta z panem prezydentem. Kiedy sekretarka
usłyszała moje nazwisko, to bez problemów uzyskałam szybki termin spotkania.
Niepewnie weszłam do
gabinetu. Był on bardzo elegancko urządzony, na ścianach nie brakowało pięknych
obrazów, a za biurkiem rozciągała się wielka panorama miasta.
- Piękna, prawa? – z zamyślenia wyrwał mnie męski głos.
- Och, przepraszam. Jestem Anastasia Allen. Dzień dobry. –
wybąkałam. Po co ja tam w ogóle przyszłam?
- Ach ta brytyjska krew. Masz szczęście, że Twój wuj bardzo
zasłużył się dla naszej społeczności – odparł z uśmiechem na twarzy, lecz mimo
to wyczułam w tym nutę sztuczności.
- Domyśla się pan w jakiej sprawie tutaj przyszłam? –
usiadłam w fotelu wskazanym przez Moliere’a.
- Cedric Colloredo? Ciekawość Pani rodzina ma zapisaną w
genach – tym razem na jego twarzy zagościł złowrogi grymas. – Co ja mogę na ten
temat powiedzieć? Że bardzo mi przykro? Że także się wycofam? Oj nie! Za długo
na to wszystko pracowałem.
- Na tej podstawie można stwierdzić, że miał pan motyw. –
nabrałam pewności siebie.
- Motyw? Haha, nie zabiłem go. Nie wynająłem także nikogo.
To by zagroziło mojej reputacji. Nie oszukujmy się, mi zależy na władzy, mam z
tego ogromne korzyści. Nie zaryzykowałbym tego wszystkiego.
- Nie dziwię się, że nie cieszy się pan poparciem wśród
mieszkańców.
- Polityka to czysty świat biznesu. Tutaj liczą się
znajomość. Trzeba mieć charakter. Colloredo był chłopcem stworzonym do reklamy,
do brylowania na salonach. Pełniłby świetnie funkcję reprezentacyjną, ale nic
poza tym.
- Co robił pan wczoraj w okolicach godziny 14?
- Czy to przesłuchanie? Jest pani bardzo zabawna – odparł
lekceważącym tonem.
- A nawet jeśli? Czy ma pan coś do ukrycia Panie Moliere? –
uniosłam brew.
- Cały dzień spędziłem u mojego terapeuty – Roba. Musiałem
przygotować się psychicznie na szum medialny wokół tej sprawy – westchnął – Coś
jeszcze? Chciałbym wrócić do pracy.
- Póki co to już wszystko. Dziękuję za spotkanie. Mimo
wszystko wierzę panu – zmierzyłam ponownie oczami gabinet – Nie zaryzykowałby
pan. – wyszłam.
Kierowałam się w
kierunku drzwi wyjściowych gdy usłyszałam szloch. Rozejrzałam się i wtedy
ujrzałam zapłakaną sekretarkę idącą w kierunku toalet. Poszłam za nią.
- Czy coś się stało? – uchyliłam niepewnie drzwi.
- Kim pani jest? – powiedziała speszona, próbując
doprowadzić się do porządku.
- Anastasia Allen. Rozmawiałyśmy przez telefon.
- Ach, to pani! – otarła szybko twarz chusteczką – Sophie
Monroe – pomimo zapłakanej twarzy nadal wyglądała na kwintesencje francuskiej
urody – Dziękuję za troskę. Dam sobie radę sama.
- Czy ktoś panią skrzywdził?
- Nie! Niech sobie pani stąd pójdzie, bo inaczej wezwę
ochronę! – wykrzyczała piskliwym głosem.
- Przepraszam. – i ruszyłam do domu, jednak myśl o
zapłakanej brunetce ciągle mnie dręczyła.
Kiedy wróciłam, na
stole czekał na mnie obiad. Tym razem ciocia przygotowała swój specjał – zupę
marchwiową. Za każdym razem, gdy patrzę na tę kobietę to nie dziwię się, że
wujek zostawił Anglię dla niej.
- Ana! Patrz co Matt przyniósł! – z altany wydobył się mój
krewniak. – Oto kalendarz tego chłoptasia. Oj miał on bujne życie towarzyskie.
Sama spójrz – otworzył notesik na wczorajszej dacie.
- „13:00 – S.M- lekarz” – przeczytałam na głos.
- Sprawdziliśmy, to znaczy policja sprawdziła… - wyczułam w
jego głosie pewien odcień żalu – W okolicy nie ma żadnego lekarza o tych
inicjałach. Musiał mieć jakieś lewe interesy! – jego humor automatycznie
zmienił się na pełen ekscytacji.
- Też mam pewną wiadomość. Prezydentowi zależy tylko na
pieniądzach. Cały dzień był u terapeuty. Dzwoniłam tam. To prawda.
- Czyżby jakieś śledztwo? I to bez wujka! Jak możesz?! –
wybuchnął śmiechem. – Aaa, i jeszcze jedno. Na pistolecie zero odcisków.
Wszystko wskazuje na to, że śledztwo zostanie wstrzymane.
- Na pewno nie moje. – puściłam mu oczko i udałam się do
swojego pokoju.
Wieczorem udałam się
w towarzystwie przyjaciół do naszej ulubionej restauracji. Z entuzjazmem
wymienialiśmy się informacjami na temat ostatniego roku. Z przyjemnością
słuchałam każdego słowa, lecz moją uwagę odwróciła nagle brunetka idąca ulicą.
Od razu rozpoznałam w niej Sophie Monroe! Bez wahania wyszłam na dwór,
informując znajomych, że muszę się przewietrzyć. Odczekałam chwilę. Kobieta
ubrana w fioletowy płaszcz szła w kierunku małej, ciemnej uliczki. Po chwili
zastanowienia ruszyłam za nią, starając być jak najbardziej ostrożna. Kobieta
weszła do budynku na zakręcie. Było ciemno. Z trudem odczytałam tabliczkę na
drzwiach: „ Bernard Haden – GINEKOLOG SPECJALISTA”. Wtedy wszystko stało się
jasne! Sekretarka płakała przez ciążę. Zostaje tylko jedno pytanie – kto jest
ojcem?
Wróciłam do lokalu. Przyjaciele zaczęli się o mnie martwić.
Godzinę później Gloria odwoziła mnie do domu. Skorzystałam z okazji.
- Co wiesz na temat Sophie Monroe?
- Czyżby Ci się naraziła? – zachichotała – Sekretarka
prezydenta, miejscowa piękność – prychnęła, pewnie z zazdrości – odrzucała
zaloty mężczyzn, no może tylko do jednego robiła maślane oczka…
- Do kogo? – opowieść robiła się coraz ciekawa.
- Boże, Ana. Jesteś taka sama jak twój wuj! – zaśmiała się –
Cedrica Colloredo… ale nikomu nie mów. Widziałam ich może z dwa razy razem.
Trochę to dziwne, oczywiście, ze względu na rywalizacje z jej szefem. Niektórzy sądzili, że przekazuje mu
informacje, ja jednak wyczułam w tym chemię.
- I nikt nic z tym nie zrobił? – to się wydawało naprawdę
zaskakujące.
- A co mogli ludzie zrobić? Nigdy nie złapano ich na gorącym
uczynku.
Po wczorajszych
zdarzeniach wszystko ułożyło się w jasną całość. Zaraz po śniadaniu udałam się
do ratusza, by porozmawiać szczerze z sekretarką zanim zrobi to policja.
- Dzień dobry, chciałabym z panią porozmawiać. – odparłam,
utrzymując kontakt wzrokowy z brunetką.
- Chyba jednak nie mamy o czym. Przepraszam panią, mam dużo
pracy – na siłę próbowała się mnie pozbyć.
- Jest pani pewna? Woli pani porozmawiać ze mną czy z
policją?
- To nie tak! Ja go nie chcę usuwać! – wyszeptała, a w jej
oczach widać było lęk.
- To może jednak porozmawiamy? – po dziesięciu minutach
znajdowałyśmy się w sali konferencyjnej siedząc naprzeciwko siebie – O co pani
chodzi?
- Czy miała pani romans z panem Colloredo? – szkoda czasu,
na owijanie w bawełnę.
- A co to panią obchodzi? – wybuchła.
- Proszę się nie denerwować. Chcę pani pomóc.
- Mi nie można pomóc. Tak, to prawda.
- Co pani robiła w dniu jego zabójstwa około godziny 14?
- O 13 byłam z nim w tej paskudnej klinice. Chciał mnie zmusić
do aborcji. Z tej strony go nie znałam. Pokłóciliśmy się, ale dałam się
przekonać. Wczoraj jednak odwołałam zabieg.
- Co było potem?
- Rozeszliśmy się. Nawet mnie nie odwiózł… To przecież
zagroziło by jego reputacji. Z jej oczu zaczęły się lać strumienie łez –
Myślałam, że da miastu nadzieję. W rzeczywistości był gorszy niż Moliere. Dałam
się uwieść.
- Czy to pani go zabiła?
- Mimo wszystko go kochałam… Cała się trzęsłam po tym
wszystkim. Nie dałabym rady nacisnąć spustu. Resztę dnia spędziłam u rodziców.
- Czy żona coś podejrzewała?
- Cerdic twierdził, że nie. Ja byłam innego zdania. Wie
pani… hiszpański temperament.
Godzinę później
znajdowałam się w Publicznym Przedszkolu „Ślimaczek”. W mojej głowie narodził
się nowy trop, który postanowiłam sprawdzić.
- Dzień dobry. Jestem Anastasia Allen. Mam do pani pewne
pytanie. – uśmiechnęłam się życzliwie do pani w dyżurce.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
- O której pani Colloredo odebrała córkę w poniedziałek?
- Znowu ta nieprzyjemna sprawa… Tego dnia w naszej placówce
odbywał się letni balik. Dzieci biegały w kolorowych ubrankach po salach! Było
cudownie. – uśmiechnęła się, a w jej oczach widać było iskierki – Wszystko
skończyło się koło 13.
- O 13? Czyli wcześniej niż zwykle?
- Tak, a pani Colloredo stawiła się punktualnie.
- Dziękuję! Ta informacja jest bardzo przydatna.
- Ależ nie ma za co, słonko. Pozdrów rodzinę i podziękuj
cioci za przepis na ciasto! – powiedziała z ogromną życzliwością. Opłaca się
mieć sławne nazwisko.
Rozległ się dźwięk
komórki.
- Ana, gdzie Ty się włóczysz? Czekamy z obiadem. –
usłyszałam zatroskany męski głos.
- Spokojnie. Powiedz sierżantowi, że za godzinę ma być pod
domem Colloredów. Zaufaj mi.
- Oj Ana, Ana. Bądź ostrożna.
Wkrótce dojechałam
pod dom denata. Rezydencja wyglądała olśniewająco. Odnowiony pałacyk
prezentował się nieziemsko w otoczeniu drzew. Pełna zmartwień zadzwoniłam do
drzwi.
- Dzień dobry. – otworzyła mi przepiękna kobieta ubrana na
czarno.
- Anastasia Allen. Chciałabym z panią porozmawiać –
niechętnie wpuściła mnie do środka.
- W czym mogę pomóc? – powiedziała, gdy usiadłyśmy w
okazałym salonie.
- Przejdę od razu do konkretów. Wiem wszystko.
- Czy pani sobie ze mnie żartuje? Dopiero co straciłam męża,
kończą nam się środki na życie, córka zaczyna chorować, a pani przychodzi i
rzuca mi oskarżenia. – zaczęła się robić coraz bardziej nerwowa.
- Jeszcze nic pani nie zarzuciłam… Od kiedy pani wie o
romansie męża?
- A co? Może pani jest najnowszą jego zdobyczą? – prychnęła.
- Chcę pani pomóc.
- Nie wierzę od dawna w dobre intencje. Miałam mieć życie
jak w bajce, a mój mąż całkowicie się zmienił przez ten majątek. Do jej oczu napłynęły łzy.
- Czyli pani wie?
- Wiem o wszystkich jego wybrykach, o każdym wydatku. Cele
charytatywne? Dobry żart.
- To pani go zabiła? – na te słowa wybuchła dramatycznym
płaczem.
- Ja… ja… - zaczęła się jąkać – My wszystkie nie
zasłużyłyśmy na takie życie. Ja, Amanda, Sophie… i inne, których imion nie
znam.
- Wiedziała pani o ciąży?
- Ten lekarz to mój cioteczny brat. Nie tylko mój mężuś miał
rodzinę we Francji. On całą agresję przenosił do domu… Miałam dość.
Zaraz po tym wyznaniu do drzwi zapukała policja. Pani Lisa
Colloredo przyznała się do winy.
Tydzień później
lokalne gazety rozpisywały się na temat zbrodni. Żona denata została skazana na
5 lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata ze względu na okoliczności
oraz sytuację w domu. Zaraz po rozprawie kobieta wyjechała wraz z córką na
północ Francji.
W sobotę przyszedł do nas sierżant Bonnet. Spędziliśmy
popołudnie na grillowaniu.
- Nie doceniałem cię Anastasio, przepraszam. – odparł
skruszony.
- Nic się nie stało. Rozwiązywanie zagadek to czysta
przyjemność. – uśmiechnęłam się życzliwie.
- Zostaje teraz tylko jedno pytanie. Kto zostanie nowym
kandydatem? – odparł
-
Jak to kto?
Ja! – odparł rozbawiony wujek.
Natalia Echaust
Malowidło
Sobota,
11:32, National Gallery - Londyn
„Że też ja
się na to zgodziłem…” Widzenie mnie o tej porze na nogach w dzień wolny graniczyło
z cudem. A oto jestem. Półprzytomny, stojący przed rzeźbą o kształcie
nieokreślonym, co ludzie stojący wokół niej nazywali ,,fenomenem twórczości”.
Ulotka, którą trzymałem rozwiniętą w dłoniach też nie szczędziła na pochwałach.
Podobno przedstawia to parę kochanków splecionych w uścisku namiętności, ale
według mnie jest to nieudana próba uchwycenia czegoś, czego autor sam jeszcze
nie doświadczył. Na glinianej powierzchni, pod warstwą połyskującego lakieru
dało się dojrzeć rozmazane linie papilarne. „Och no błagam…od czego jest papier
ścierny” - nienawidzę niechlujstwa i niedociągnięć, a w tej galerii było ich
zdecydowanie za dużo. Przytłacza mnie to, muszę stąd wyjść. Już zmierzałem w
kierunku głównego wyjścia, gdy nagle poczułem lekki uścisk na ręce. Był pewny,
jednak dłoń zaciskająca się na mojej była mała. Już wiedziałem do kogo należy.
- Sam, a ty gdzie? Ledwo
weszliśmy, a ty już chcesz wracać do tej swojej „jaskini”? – drobna brunetka,
sięgająca mi wzrostem do ramion stała przede mną z wyraźnym wyrazem
niezadowolenia wypisanym na twarzy. Był to nikt inny jak Skye.
- Po pierwsze: jesteśmy tu od
ponad godziny, po drugie: żadna tam moja „jaskinia”, tylko pracownia, a po
trzecie: idę zapalić – odpowiedziałem, wyliczając na palcach.
- No ej! Miałeś ograniczać!
- Tak, ale widzisz…te wszystkie
tak zwane ,,dzieła” – tu zakreśliłem w powietrzu cudzysłów – sprawiają, że
przestaję racjonalnie myśleć. Chyba jestem za głupi, aby zrozumieć współczesną
sztukę – spróbowałem delikatnie odepchnąć moją towarzyszkę, lecz ta była
nieugięta.
- A kto ją rozumie? Wszyscy tylko
udają, żeby nie wyjść na ignorantów…- zaczęła nieśmiało – ale założę się, że
to, co zaraz Ci pokażę, przypadnie Ci do gustu – mówiąc to spojrzała na mnie
tym swoim przenikliwym spojrzeniem zranionego szczeniaka, któremu nigdy nie
jestem w stanie odmówić.
- Ech… - westchnąłem - prowadź Pani – na jej twarzy momentalnie
zagościł uśmiech. Ciągnąc mnie za rękę podprowadziła mnie do malowidła
zawieszonego centralnie na środku ściany, od którego dzieliła mnie gruba
kuloodporna szyba. Nie patrząc na miedzianą tabliczkę zamieszczoną obok
wiedziałem dokładnie z czym mam do czynienia.
- ,,Przemijanie” Fredericka
Rosatiego. – powiedziałem na głos. Skye, rozpoznając ten ton w moim głosie, od
razu wiedziała, że jestem w swoim żywiole – 1684 r., olej na orzechowej desce,
ozdobne złocenia gwaszem, pędzel z koziego włosia…- pomrukując pod nosem,
dukałem nieświadomie wszystko to, co tkwiło w mojej podświadomości przez tyle
lat. Obraz, tak dobrze znany z mi z podręczników z uczelni, teraz wisi przede
mną. Coś jednak mi nie pasowało.
- Jestem pod wrażeniem – na te
słowa, wytrącony z transu odwróciłem się w prawą stronę, by po chwili moim
oczom ukazała się kobieta w średnim wieku, wyglądem przypominająca typową
sekretarkę z biura. Na błękitnej koszuli przyczepioną miała plakietkę z
imieniem Margaret, a jej i tak już wybujały kok ozdabiał mały purpurowy kwiat,
którego kojarzyłem, ale jak na złość nie pamiętałem skąd. – Miło wiedzieć, że
są jeszcze na tym świecie młodzi ludzie, którzy interesują się sztuką. – Z
dezaprobatą przeczesałem ręką swoje platynowe włosy, których kilka zbyt długich
kosmyków opadło mi do oczu.
- Heh… cóż, miałem tę przyjemność
pisania pracy magisterskiej na temat jego twórczości. Jednak byłem święcie przekonany,
że akurat „Przemijanie” znajdowało się w Luwrze. Mylę się?
- Ma Pan całkowitą rację.
Znajdowało się do zeszłego tygodnia. Wisi tu dopiero od poniedziałku.
Przytaknąłem, by móc znowu obiec wzrokiem malowidło.
– Za dwa dni oficjalnie wystawiamy go na
pierwsze piętro, ale musimy wstawić tam najpierw szybę zabezpieczającą…
Spochmurniałem. Uderzyło mnie to jak grom z jasnego nieba.
- Nie ma potrzeby. – stwierdziłem
cicho.
- Słucham?
- Nie ma potrzeby zabezpieczać
podróbki. Jeszcze nigdy w całym życiu nie widziałem, żeby ktoś mógł otworzyć
oczy tak szeroko, jak stojąca przede mną Margaret.
- J-ja…k to? Nie rozu…- szok
ogarniający całe jej ciało, uniemożliwiał jej prawidłową artykulację.
- Oryginał ma namalowany sygnet w
szkatułce, na toaletce tuż obok lustra. Tu go nie ma. – wskazałem na miejsce, w
którym powinna znajdować się biżuteria.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
Kolejna zagadka do rozwiązania.
***
Niedziela,
10:16, mieszkanie Sam’a
- Czyli? – podekscytowana Skye
skakała po całym moim mieszkaniu, nie mogąc zdusić w sobie pokładów
narastającej w niej energii.
- Czyli na razie nic. Nie wiemy
nic więcej poza tym, że ,,Ci z Luwru” na pewno mieli oryginał i dali go do
Londynu, jednak na miejscu znajduje się podróbka. Kto to zrobił, kiedy i jak,
to zagadka na dzień dzisiejszy. Opadłem bezsilnie na kanapę i włączyłem
telewizor, szukając czegoś mniej odmóżdżającego od reklam czy teledysków z
półnagimi pięknościami. Lokalne wiadomości. Niech będzie.
- Powinni Ci podziękować. Gdyby
nie ty, to w życiu by się nie zorientowali. Mogliby Ci chociaż zwrócić kasę za
dzisiejsze bilety albo… - w tym momencie się wyłączyłem. Uwielbiałem słuchać
Skye, ale miałem naprawdę ciężki tydzień i już nie kontaktowałem ze światem.
Docierały do mnie tylko newsy, o których mówiła prezenterka.
,,… w nocy zmarł znany koneser
sztuki Zachary Hackerman. Mężczyznę znaleziono nieprzytomnego w dzielnicy
Kensington. Zmarł na zawał serca…. A teraz pogodę na najbliższ..."
Zmarszczyłem brwi. Hackerman? Zmarł na zawał serca? Odkąd tylko pamiętam promował
zdrowy tryb życia i nie cierpiał na żadne choroby (dzięki czemu w wieku 40 lat
wyglądał lepiej niż ja, będąc młodszym od niego o kilkanaście lat). Coś tu jest
nie tak.
-….a biorąc pod uwagę twoją obecną
sytuację, byłoby to wręcz wskazane. – Skye domagająca się zwrócenia na nią
uwagi przypomniała mi o swoim istnieniu.
- Hę?- spytałem inteligentnie.
- Ech, znowu mnie nie słuchałeś. I
po co ja się tu wywnętrzam? W tym momencie wstałem gwałtownie, ściągnąłem
skórzaną kurtkę z wieszaka wraz z kaskiem motocyklowym. Nachyliłem się
wystarczająco, aby spojrzeć prosto w oczy dziewczynie.
- Bo masz anielskie serce i
cierpliwość do takich idiotów jak ja. A teraz przepraszam, ale idę pobawić się
w Sherlocka Holmes’a.
- P-poczekaj na swojego Watsona! –
wybiegła szybko za mną, doganiając mnie na dopiero na schodach.
***
Niedziela,
11:57, posiadłość Państwa Hackerman
Chcąc natrafić na jakiekolwiek
poszlaki, które mogłyby mi pomóc w znalezieniu sprawcy, udaliśmy się do małego
dworku w południowej części Londynu, gdzie znajdował się dom Państwa Hackerman
lub jak powinienem to teraz określić – Pani Hackerman. Drzwi otworzyła nam
niska służąca, zapraszając nas ciepłym uśmiechem do środka. Zostaliśmy
zaprowadzeni do wielkiego salonu przypominającego renesansową komnatę. Skye,
nie mogąc oderwać oczu od błyskotek i złoceń na kominku, okrążała pokój z lekko
otwartymi ustami i pomrukując coś pod nosem, co jak się okazało było klnięciem
na swoją 25-cio metrową kawalerkę. Czekając na zjawienie się pani domu,
usiadłem na tapicerowanej sofie, rozglądając się z pełną koncentracją po
pomieszczeniu.
- Przepraszam, że musieli Państwo
czekać… ale musiałam załatwić kilka ważnych spraw… - w tym momencie naszym
oczom ukazała się wysoka blondynka o skandynawskiej urodzie, w długiej, powabnej
sukience z turkusowego atłasu. Jej szyję zdobił delikatny naszyjnik z białego
złota, do którego doczepione było małe
serce z diamencikiem na środku. Na pewno była o połowę młodsza od swojego
świętej pamięci męża. Wstałem i ucałowałem jej rękę, przedstawiając siebie i
swoją towarzyszkę.
- To my przepraszamy za tak nagłe
najście. Przykro mi z powodu Pani straty, z pewnością musi być Pani niełatwo z
tego powodu.
- Wie Pan. Stało się to tak nagle
i niespodziewanie…- usiadła elegancko naprzeciw mnie w fotelu, nerwowo
poprawiając włosy, które zakrywały jej ramiona i część klatki piersiowej. Z
pewnością była zmęczona, co było widać po jej oczach. Jednak nie były one
napuchnięte czy poczerwieniałe od płaczu. Były podkrążone.
- Nieprzespana noc?- spytałem.
- Żeby tylko jedna…-
odpowiedziała, opierając głowę o ramię. Ruch ten spowodował, że włosy
zakrywające dotychczas jej szyję odsłoniły małą, fioletową malinkę. Uniosłem
brwi. ‘’Czyli jednak...”.
- Nie będzie Pani samotna w
Europie? - zapytałem. Wiedziałem, że w tym momencie przekraczałem cienkie
granice. Powoli się wyprostowała i odwróciła wzrok w moją stronę.
- Słucham?- spytała ze
zdziwieniem.
- Wyjeżdża Pani jutro do Francji,
prawda?
- Tak ale…skąd Pan to wie? –
spytała ze zdziwieniem.
- Na stoliku w przedpokoju leżą
dwa bilety na jutrzejszy przelot samolotem do Francji. Musiała Pani to
wcześniej planować, ponieważ bilety na miejsca w I klasie rezerwuje się z co
najmniej trzytygodniowym wyprzedzeniem. Nie mogłaby Pani polecieć ze swoim
mężem, ponieważ w tym samym czasie miałoby się odbyć jego spotkanie klubu
brydżowego - wytłumaczyłem spokojnie. – Dowiedziałem się tego robiąc mały
‘’wywiad środowiskowy”. Oparłem głowę o ręce i nachyliłem się do przodu, żeby
mnie lepiej słyszała: - Niech mi Pani powie. Od jak dawna Pani zdradzała męża?
- Sam, nie wypa…- Skye czując
napięcie w rozmowie próbowała interweniować.
- Ja nie…- zaczęła szorstko.
- Jeśli ma Pani zamiar zaprzeczać,
to niech Pani następnym razem lepiej zakryje ‘’dowody miłości’’ na swoim ciele
– tu wskazałem na jej szyję, co przyczyniło się do powstania ciemnego rumieńca
na jej twarzy. Przyłapana, spuściła głowę.
- Pół roku. Zdradzałam go od pół
roku - odparła cicho po długiej chwili milczenia. – Nie układało nam się.
Zaczęłam spotykać się z innym. Z kimś, kto mnie szanuje.
- Z kimś w swoim wieku?- zapytałem
z wyczuwalnym sarkazmem w głosie. Spojrzała na mnie i przytaknęła. – No cóż,
teraz z pewnością ma Pani wszystko, czego niejedna kobieta by Pani zazdrościła
- westchnąłem - Kochającego Panią mężczyznę, piękny dom, niemały majątek….-
‘’Bingo’’ – pomyślałem. Jej oczy niebezpiecznie się powiększyły.
- Nie… niech mi Pani nie mówi,
że…ja go nie!…Nie zabiłam go! Chciałam złożyć pozew o rozwód! Niech mi pan
uwierzy! Nigdy nie zniżyłabym się do tego stopnia!- krzycząc próbowała użyć
jakichkolwiek argumentów przemawiających za jej niewinnością, jednak była zbyt
wstrząśnięta, by się sensownie bronić. Znów westchnąłem.
- Pani Hackerman…- zacząłem powoli
dostawać migreny od jej krzyków.
- Naprawdę, niech mi Pani uwierzy…-
mamrotała przez łzy w oczach.
- Spokojnie. Wierzę Pani. To
znaczy z początku myślałem, że to Pani go zabiła. Miałaby Pani świetny motyw. Jednakże ma Pani
też świetne alibi.- stwierdziłem dobitnie.- W koszu na śmieci na korytarzu
zauważyłem rachunek z restauracji „L’Atelier de Joel Robuchon”. Był z
wczorajszego wieczoru, z godziny zgonu Pana Hackermana, co dowodzi, że nie
mogła Pani zabić męża, bo znajdowała się w innej części Londynu.- Zauważyłem,
że Skye przygląda się mi z niedowierzaniem i miną wyrażająca podziw.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
- Dziękuję. Dz-dziękuję.- wdowa
zaczęła cicho szlochać, ocierając przy tym oczy zewnętrzną stroną dłoni a ja po
chwili zacząłem ją uspokajać.
W takim razie: kto dokonał
zbrodni?
***
Niedziela,
13:48, podziemia szpitala
Całe
szczęście, że mam dobre układy z policją, w przeciwnym wypadku byłoby mi ciężko
dostać się do miejsca, w którym się obecnie znajduję. Kostnica. Tak, to z
pewnością robią ,,normalni” ludzie w wolne popołudnia. Spojrzałem w dół. Przede
mną leżało białe jak ściana ciało niedawno pełnego wigoru Zachary’ego
Hackermana. Słusznie powątpiewałem w jego zawał. W jego ciele znaleziono bowiem
zytroksyn – substancję, a raczej truciznę, której dawka równa
albo przekraczająca 5 mg wywołuje silną arytmię serca , która kończy się
śmiercią. Takich informacji nie znajdzie się w ‘Googlach’, wiedzą o tym tylko
lekarze. Tak więc grono naszych podejrzanych się zawęża. Spojrzałem znacząco na
Skye.
- Teraz wystarczy znaleźć lekarza,
który umie malować – powiedziałem sarkastycznie. W Londynie pracuje ponad kilka
tysięcy lekarzy, a ja nie mam całego życia żeby sprawdzić życiorys każdego z
nich.
- Czyli myślisz, że złodziej
obrazu i zabójca Hackermana to jedna osoba? – spytała, nie rozumiejąc.
- Dokładnie. Nie wydaje Ci się to
dziwne? Praktycznie jedyny ceniony koneser sztuki w naszym kraju umiera zaraz
następnego dnia po tym, jak świat dowiaduje się, że najbardziej cenione dzieło
Londynu to fałszywka.
- W sumie, jak spojrzysz na to z
tej strony…ale po co ktoś miałby go zabijać?
- Jak zawsze: dla pieniędzy.
Hackerman kolekcjonował wiele antyków, dzieł i innych wartościowych
,,bibelotów”. Pewnie dostał propozycję wymiany. Pieniądze za oryginał. Tyle, że
z tego co wiadomo, to nikt nic nie wie o tym, żeby go otrzymał, bo w przeciwnym
razie trzymałby go w swoim domowym sejfie. Jednak pieniądze z jego konta
bankowego zostały wybrane, co oznacza, że nasz złodziej spotkał się z
Hackermanem i wzbogacił się o okrągły 1 mln $, nie pozbywając się przy okazji
obrazu.
- Rozumiem. – jej mina wskazywała
na to, że mówi prawdę. – Pytanie tylko, kto go zabił?
- Yhym. – mruknąłem. - Wiemy już,
że złodziej jest lekarzem. Pracują oni przez cały dzień i noc na zmiany. Drogą
może prymitywnej dedukcji, jednak trafnej, możemy wywnioskować, że skoro zabił
Zachary’ego to znaczy, że nie było go w pracy, a co za tym idzie ma
,,nieobecność” w bazie danych. - policja przy dobrej sposobności na pewno
będzie miała do niej dostęp.
– Skye podwiozę Cię do siedziby
biura policji, gdzie znajdziesz porucznika Stokera. Powiedz mu o tym, co
właśnie odkryliśmy i załatw tę rozpiskę lekarzy, jakbyś mogła. – sprawa
nareszcie posuwała się do przodu.
- Pewnie. A ty?
- Ja muszę dowiedzieć się, kto
brał udział w całej akcji przewozu i odbioru obrazu.
***
Niedziela,
16:37, dom Sam’a
Od dyrektora
muzeum dowiedziałem się, że za odbiór i przeniesienie obrazu odpowiedzialne
było 12 osób. Jedna z nich jest złodziejem i mordercą. Tylko która? Jestem tak
blisko rozwiązania, a jednak wciąż tak daleko. Musi być coś więcej. Jakiś szczegół,
który pominąłem. Rozłożyłem się na całą długość kanapy, twarzą do zimnego
obicia, pozwalając by moje długie ręce zwisały bezradnie z podłokietników.
"Co pominąłem?" Pytanie to dudniło mi echem po głowie,
uniemożliwiając pełne skupienie się.
"Myśl. Co przeoczyłeś?" W tym samym momencie do mieszkania wparowała
zdyszana Skye, trzymająca mocno plik kartek, jakby od tego zależało jej życie.
- Ma-m to w ko-ko-ńcu – wydukała
zziajana. Uwielbiam to jej zaangażowanie. – Trochę to trwało, ale masz tu
wszystkich lekarzy z pobliskich szpitali, którzy wzięli sobie wczoraj wolne,
albo po prostu nie poszli do roboty. – wzięła głęboki wdech i wręczyła mi
papiery, po czym padła na bujany fotel zaraz naprzeciwko stołu. Obróciłem się
na plecy i zacząłem przeglądać listę nazwisk długą na 5 kartek. Po pewnym
czasie wyjrzałem zza nich, by spojrzeć na Skye.
- Skąd go masz? - spytałem wskazując na jej włosy.
- Co? A, to! – delikatnie
wyciągnęła różowego kwiatka z włosów, obracając go między palcami. – W
kwiaciarni na dole mają jakąś przecenę, więc kupiłam sobie kilka. Ładny? –
spytała wkładając go z powrotem na miejsce. W tym momencie zrozumiałem: w końcu
to do mnie dotarło. Gwałtownie zerwałem się na nogi, przestraszając przy okazji
Skye i niemalże podbiegłem do regału z niemałą kolekcją książek. Gdzie to jest?
T, T, T. Jest! ,,Toksykologia szczegółowa”. Szybko wertowałem pożółkłe już
kartki, szukając jednej, której teraz nie mogłem się doszukać. Mam. Źrenice
szybko mi się powiększyły, jak zawsze kiedy się ekscytuję, oddech przyspieszył,
a serce dudniło pod żebrami, jakby chciało wyrwać się z mojej klatki
piersiowej. Wróciłem z książką na sofę i wyciągnąłem rozpiskę, którą otrzymałem
od dyrektora muzeum i porównałem ją z tą, którą przyniosła Skye. Zgadza się.
Podniosłem wzrok na zdziwioną dziewczynę.
- Margaret Turscheson. –
powiedziałem bez chwili wahania.
- …Co z nią? – spytała po chwili.
Uświadomiła sobie właśnie, że mówimy o kobiecie z muzeum, z którą odbyłem
pogawędkę na temat Rosatiego.
- To ona jest mordercą.
***
Jeszcze tego
samego wieczora policja przyjechała pod dom Turscheson, żeby ją aresztować. Z
początku stawiała opór – jak wszyscy. Twierdziła, że nic nie zrobiła, że żąda
dowodów. Dostała je. Wtedy się przyznała i wyjawiła nam gdzie trzyma oryginał,
który już następnego dnia zawisł pod podwójną kuloodporną szybą w muzeum.
Pewnie zastanawiasz się drogi czytelniku jak wpadłem na to, że to właśnie
Margaret jest winowajczynią? Otóż jest to bardzo proste i sam nadal się
zastanawiam dlaczego wpadłem na to tak późno. Po pierwsze lista osób. Margaret
Turscheson była jedną z osób odpowiedzialnych za transport obrazu. Była ona
także nieobecna w sobotę w pracy. Te dwie informacje się pokrywały. Jeśli
chodzi o to czego szukałem w książce: chodziło mi o kwiatka z jej koka, którego
z początku nie mogłem sobie przypomnieć. Jest to bowiem Terantes ocium znany
również pod nazwą ,,Purpurowy jad”. W jego łodygach znajduje się trucizna – zytroksyn.
Tak - ta sama, którą znaleziono w ciele
Hackermana. Turscheson założyła własną hodowlę tych kwiatów u siebie w domu.
Zrobiła z nich truciznę, którą później dosypała Hackermanowi do herbaty, kiedy
to spotkała się z nim sobotę, żeby wynegocjować cenę obrazu. Trucizna zaczyna
działać kwadrans po zażyciu, więc gdy Hackerman odmówił zawyżonej ceny
zasugerowanej przez Margaret, opuścił lokal, w którym przebywali i wracając do
domu dostał arytmii. W ten sposób podejrzenia nie mogłyby paść na nią. Jeśli
chodzi o obraz – osobiście wykonała podróbkę. Będąc absolwentką Akademii Sztuk
Pięknych, pracującą wcześniej jako konserwatorka obrazów, miała niemałe
doświadczenie i umiejętności żeby podjąć się tego zadania. Jej plan miał wiele
niedociągnięć i pomijał zwłaszcza jedno, to najważniejsze: zbrodnia zawsze
wyjdzie na jaw.
KONIEC
[Zbieżność nazwisk przypadkowa.
Nazwy własne zostały wymyślone przeze mnie. Nie istnieją naprawdę. ]
Adrianna Szczyra
Zapalniczka
W cichej, spokojnej okolicy na obrzeżach
Warszawy mieszkał Zygmunt Długi wraz z małżonką Elżbietą i córką Marią. Była to
kochająca i wspierająca się rodzina, tak przynajmniej oceniali ich na osiedlu.
Byli bardzo lubiani, mieli dużo znajomych i przyjaciół. Jednym z nich był ich
sąsiad Stefan Chowański. Zygmunt traktował go jak swojego brata, członka swojej
rodziny. Rodzinę Długich utrzymywał tylko Zygmunt, prowadził on własną firmę
sprzątającą. Elżbieta nie pracowała i zajmowała się domem. Natomiast Maria
zrobiła w tym roku maturę i postanowiła studiować. Przyjaciele lubili palić
papierosy. Stefan każdego papierosa podpalał charakterystyczną zapalniczką.
Pewnego wieczoru żona
postanawia udać się z córką na zakupy. Tego samego wieczoru w domu wybuchł
pożar. Ogień zajął prawie cały budynek. Unoszący się dym widać było z drugiej
części osiedla. Zbiegło się wiele osób, a po chwili przyjechała straż. Pożar
gaszono kilka godzin. Zrobiło się już ciemno. Przed dom podjechał samochód, z
którego wysiadła Elżbieta z córką. Maria rozpłakała się i wpadła w szał.
Próbowała przepchać się przez tłum gapiów i szukać ojca w domu, z którego
prawie nic nie zostało. Elżbieta nie wpadła w histerię, cały czas była
opanowana, tak jakby nie zrobiło to na niej dużego wrażenia. Podeszła do
policji, aby spytać się o szczegóły pożaru. Policja rozpoczęła poszukiwania w
popiele szczątków ciała Zygmunta, który podczas wybuchu był w mieszkaniu.
Chwilę później znaleźli zwłoki. Maria wpadła w rozpacz, nie wiedziała, co ma z
sobą zrobić. Bardzo kochała ojca i mocno przeżywała jego śmierć.
Była już 3 w nocy. Policja już
odjechała, a wszyscy rozeszli się do swoich domów. Stefan zaproponował, aby na
razie Ela z Marysią zamieszkały u niego w domu. Kobiety z chęcią przyjęły
zaproszenie sąsiada, ponieważ nie miały dachu nad głową. Maria całą resztę nocy
przepłakała. Gdy poszła w nocy do łazienki, usłyszała szepty. Była to jej
matka, która cicho rozmawiała ze Stefanem. W ich rozmowie panował tajemniczy
nastrój. Maria nie wiedziała, co miała o tym sądzić, więc poszła się położyć.
Minęła noc i rozpoczęło się śledztwo. Rano do domu zapukał funkcjonariusz
policji. Chciał porozmawiać o wczorajszym wydarzeniu. Przesłuchiwał wszystkich
łącznie ze Stefanem. Wychodząc powiedział, że policja uważa, że był to nieszczęśliwy
wypadek. Prawdopodobnie pożar wybuchł przez niedopałek papierosa, który Zygmunt
zostawił. Maria nie uwierzyła w to. Uważała, że ktoś specjalnie podpalił dom,
bo wiedział, że w domu jest tylko jej ojciec. Zaraz po odejściu policjanta
pojechała do miasta. Zamierzała wynająć detektywa, aby ten wyjaśnił przyczynę
pożaru. Po godzinie Marysia wraz z jakimś mężczyzną (detektywem) wróciła do
domu. Udali się do pokoju, aby tam w spokoju porozmawiać o wszystkich
szczegółach. Chwilę później do drzwi zapukał mężczyzna, który chciał koniecznie
widzieć się ze Stefanem. Był bardzo rozdrażniony i podenerwowany. Stefan szybko
się ubrał i wyszedł przed dom, aby porozmawiać. Rozmowa nie była przyjemna.
Mężczyzna zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami. Mówił coś o pieniądzach, które
był mu winien Stefan za jakąś robotę. Całą rozmowę widziała Maria wraz z
detektywem, z którym rozmawiała w pokoju z widokiem na ulicę. Gdy Stefan wrócił
do domu, chciał zapalić papierosa, lecz nie mógł znaleźć swojej zapalniczki.
Zaczął zastanawiać się, gdzie mógł ją zostawić.
Detektyw poszedł zobaczyć
"resztki" domu Długich. Obchodził całą posesję i szukał śladów, lecz
nic nie znalazł. Trudno się było dziwić, wszystko zostało spalone, wszystkie
ślady rozmazane. Gdy miał już odchodzić, w oczy rzucił mu się świecący
przedmiot, który leżał w popiele. Była to zapalniczka. Detektyw zastanawiał się
skąd ona się tam wzięła i dlaczego nie została zauważona, skoro rzucała się w
oczy. Było to niemożliwe, aby przetrwała pożar. Ktoś musiał ją podrzucić i to
całkiem niedawno. Znaleziona zapalniczka była pierwszą poszlaką. Wieczorem
Marysia znów nie mogła zasnąć. Bolała ją głowa. Poszła do Stefana, aby ten dał
jej jakąś tabletkę przeciwbólową. Gdy weszła do pokoju, zobaczyła swoją matkę
przytulającą się do Stefana. Nie zdziwiłoby ją to, gdyby nie było to tak czułe.
Dziewczyna wpadła w szał. Zaczęła krzyczeć na matkę i oskarżać ją o romans.
Kobieta wszystkiego się wyparła, lecz Stefan nie odezwał się ani słowem i
bardzo dziwnie spojrzał na Marysię. Nic nie próbował wyjaśniać, tylko szybko
wyszedł z pokoju. Maria była pewna, że jej matka od dawna miała romans. Jeszcze
tej samej nocy pojechała do detektywa, aby o wszystkim mu powiedzieć.
Opowiedziała mu również o poszukiwaniach zapalniczki Stefana. Detektyw zaczął
domyślać się, do kogo należała znaleziona przez niego zapalniczka.
Marysia była roztrzęsiona, miała
wielki żal do matki o to, co zrobiła. Tę noc spędziła w hotelu. Cały czas
myślała o ojcu. Bardzo za nim tęskniła. Minęła kolejna noc. Tego dnia detektyw
udał się do domu Stefana, aby z nim porozmawiać. Ten był cały zdenerwowany, tak
jakby coś ukrywał. Podczas rozmowy detektyw pokazał mu zapalniczkę, którą
znalazł w popiele. On zdziwił się, skąd ją ma. Zaczął podejrzewać go o
kradzież, ponieważ zapalniczka była zabytkowa i drogocenna. Detektyw zaczął
wypytywać go, czy był wczoraj w "ruinach" domu Długich, ponieważ
wtedy mógł ją zgubić. Ten zaprzeczył i zdziwił się, skąd ona tam się znalazła.
Detektyw uwierzył mu na słowo i zaczął się zastanawiać, kto jak nie Stefan mógł
podrzucić zapalniczkę. Chciał jeszcze zamienić słowo z Elżbietą, lecz ta nie
była w stanie rozmawiać. Coś mu się nie zgadzało. Podczas chwili nieuwagi
Stefana detektyw podłożył podsłuch, aby sprawdzić, co tak naprawdę obydwoje
ukrywają. Kilka godzin spędził w samochodzie, obserwując i podsłuchując
podejrzanych. Robiło się już ciemno. Gdy chciał już odjeżdżać, zobaczył
mężczyznę, który wchodził do domu. Zorientował się, że to ten sam człowiek,
który już raz przyszedł do Stefana i kłócił się z nim o pieniądze. Wszystkie
tropy składały się w jedną całość. Detektyw domyślał się, kto podpalił dom oraz
kto za wszelką cenę chciał, aby Zygmunt zginął. Cały czas podsłuchiwał rozmowy
w domu Stefana, z których jasno wynikało, kto jest winny spowodowania śmierci
Zygmunta Długiego. Detektyw szybko udał się na komisariat policji, aby złożyć
najważniejszy dowód - nagranie z rozmową. Policja nie miała żadnych
wątpliwości, kto jest winny śmierci męża Elżbiety. Chwilę później wszyscy udali
się do domu Stefana. Wkroczyli do mieszkania i aresztowali wszystkich się tam
znajdujących.
Tajemniczy mężczyzna
przyszedł do Stefana, aby ten dał mu umówione pieniądze za podpalenie domu.
Jednak nie otrzymał całej sumy. Chciał się zemścić na Stefanie i ukradł mu
zapalniczkę, którą potem podrzucił do spalonego domu Długich. Jednak nie tylko
oni dwaj byli zamieszani w całą sprawę. Elżbieta też przyczyniła się do śmierci
męża. Odkręciła butlę gazową w kuchni, aby spowodować eksplozję i nie dać
Zygmuntowi żadnych szans na przeżycie.
Potem pojechała wraz z córką do centrum handlowego na zakupy. Wszystko
było zaplanowane z premedytacją. Kochankowie chcieli pozbyć się Zygmunta, bo
ten stał na drodze ich szczęścia. Elżbieta wiedziała, że po śmierci męża
otrzyma bardzo dużo pieniędzy, za które chciała spędzić godnie resztę życia ze
Stefanem. Maria była zdziwiona, że "najbliższy przyjaciel" jej ojca zabił go i to w
taki sposób. Z matką nie utrzymywała żadnych kontaktów. Jakiekolwiek więzi
matki z córką legły w gruzach. Wszyscy troje ponieśli surowe konsekwencje i
resztę życia spędzili w więzieniu. Maria
rozpoczęła studia, a jednocześnie pracę. Codziennie odwiedzała grób ojca na
cmentarzu.
Aleksandra Książkiewicz
Schronisko
Koniec czerwca. Na dziedzińcu
uniwersytetu wydziału
weterynarii zgromadziła
się grupka
studentów z pierwszego roku. Między innymi wyróżniający się Antek, spokojny, cichy ale
za to umiejący
dostosować się do ogółu. Każdy ze zgromadzonych ma swój sposób na spędzenie wakacji, jedni
niestety będą poprawiać sesję, inni natomiast wyjadą, a jeszcze inni, tak jak mój bohater będą pracować. Tomek, kolega Antka ze
studiów,
który
jest na trzecim roku, załatwił młodszemu koledze pracę jako pomocnik weterynarza w
pobliskim schronisku dla zwierząt.
Pierwsze dni w
pracy mijały Antkowi szybko. Zajmowanie
się zwierzętami mojemu bohaterowi
sprawiało
przyjemność: karmił
je, sprzątał boksy, czasami zabierał na spacer, aby oswajały się ludźmi - potencjalnymi przyszłymi właścicielami. Asystował także przy sterylizacji kotów i psów. Niekiedy do schroniska
przywożono wygłodzone, chore , bite,
wystraszone i pogryzione zwierzęta.
Wtedy Antek ruszał
do akcji: najpierw uspakajał
podopiecznych, a potem powoli oglądał i opatrywał rany. I tak studentowi mijały dni. Minął lipiec i połowa sierpnia.
W upalny środowy
dzień jak
zwykle Antek wybrał
się do pracy. Właśnie wtedy do schroniska przywieziono
młodego
owczarka niemieckiego oraz małego
spaniela. Obydwa psy były
spokojne, nieagresywne, jednak rany, które widniały
na ich sierści świadczyły o tym, że dużo przeszły.
Antek zastanawiał się,
czy ktoś je
specjalnie wyrzucił,
czy może uciekły. Przecież jest czas wakacji, a zwierzęta w domu to jednak obowiązek.
Antek jak zwykle chciał się zająć pieskami, jednak weterynarz
schroniska oświadczył, że Tomek i on zaopiekują się zwierzętami. Student pierwszego
roku nie zdziwił
się taką postawą weterynarza, ponieważ nieraz tak robił.
Po dwóch tygodniach Antek zapytał Tomka jak czują się te dwa pieski? Kolega odparł, że
przechodzą
kwarantannę i
nie wolno do nich wchodzić.
Kwarantanna odbywała
się w innym
budynku, blisko gabinetu weterynarza i sali operacyjnej. Pomocnik weterynarza
martwił się o swoje pieski - Lorda i
Dianę, bo tak
postanowił je
nazwać.
Postanowił,
mimo zakazu, wejść
i odwiedzić je,
zobaczyć, czy
rany się goją, lecz zdał sobie sprawę, że musi to zrobić, kiedy nikogo nie będzie.
Po południu,
kiedy weterynarz i Tomek zaczęli
się szykować do domu Antek udawał, że ma jeszcze dużo pracy. Tomek wychodząc spojrzał na kolegę z pierwszego roku i się zapytał.
-Ej,
ty nie idziesz do domu?
Antek trochę się
wzdrygnął, ale
natychmiast się
uspokoił i łagodnym głosem, jak to miał w zwyczaju, odpowiedział:
-
Nie, jeszcze mam tyle roboty z tymi kojcami...
Gdy Tomek wraz z weterynarzem wsiedli do
samochodu i odjechali, natychmiast zostawił swoją
pracę i
skierował się ku budynkowi, gdzie psy
przechodziły
kwarantannę.
Kiedy wszedł do
budynku, wszystko wydawało
w porządku, w
boksach były
psy, jednak były
one jakieś
dziwne, obce, jedne spały,
inne piszczały...
W ogóle
nie reagowały
na obecność człowieka. Były obojętne, oczy miały zamglone. Nagle Antek uświadomił sobie, że w żadnym boksie nie ma Lorda
ani Diany. Nerwowo zaczął
szukać, otworzył następne drzwi, i to, co zobaczył, aż go zwaliło z nóg. Jego pieski były w klatkach tak małych, że owczarek niemiecki ledwo
co w niej się mieścił. Antek podszedł do klatki, otworzył ją i chciał, aby Lord wyszedł, lecz on był jakby nieobecny. Student
zaczął do niego
mówić, głaskać, nic to jednak nie pomogło, więc postanowił wyciągnąć psa na siłę, jednak jego ciało było wiotkie, tak jakby sparaliżowane. Antek zaczął uważnie oglądać psa i zauważył wenflon. Podbiegł do klatki Diany, ona również go miała. W mig zrozumiał co się dzieje: „Testują na psach jakieś leki!!!” - zawołał.
Antek był
tak zmartwiony stanem swoich podopiecznych, że postanowił zostać
z nimi na noc. Głaskał je, mówił do nich, nawet nie
spostrzegł, jak
zaczęło robić się jasno. Nagle usłyszał, że ktoś otwiera drzwi wejściowe. Zamarł, jednak szybko się ocknął i schował za szafkami tak, aby móc obserwować. Co zobaczył? Aż nim wstrząsnęło! Jego kolega Tomek wraz z
weterynarzem przynieśli
jakiegoś
biedaka z boksów obok i zaczęli mu wstrzykiwać jakieś
świństwo. Potem kolejną dawkę, i kolejną, aż pies zdechł. Na początku pies był obojętny, potem zwiotczały, nie mógł utrzymać się na łapach, a następnie zeszedł z tego świata. Antek był tak wściekły, że chciał się ujawnić, wykrzyczeć im, że są mordercami a nie
weterynarzami. A to, co robią,
nie ma nic wspólnego z tym zawodem. W ostatniej chwili się powstrzymał. Za szafą spędził cały dzień i modlił się, aby żaden inny już pies, zwłaszcza jego Lord i Diana,
nie podzieliły
losu tego biedaka. Widział
jeszcze jak Tomek zabiera martwego psa i wywozi do utylizacji. Kiedy wszyscy
wyjechali, Antek wyszedł
z kryjówki, pożegnał się z Lordem i Dianą. Obiecał, że tego tak nie zostawi i będzie o nich walczył, nie pozwoli, aby w ten
sposób
zdechły.
Student wychodząc z schroniska miał już plan: powiadomi policję, co tutaj się dzieje, powie na uczelni
kolegom i koleżankom.
Nie ujdzie im to na sucho! Nie tylko pieniądze się
liczą w życiu! Owszem, są ważne, ale nie najważniejsze. Tak myśląc dojechał do akademika. W domu
studenckim współlokatorzy zamartwiali się, gdzie był zeszłej nocy. On jednak
odpowiedział, że musiał zostać w schronisku. Gdy już ochłonął i oswoił się z tym, co zobaczył, zaczął działać. Poszedł do pokoju na drugim piętrze. W tym pokoju mieszkała jego przyjaciółka Danka. Opowiedział jej o tym, co widział w schronisku. Jego przyjaciółka jako studentka pierwszego
roku weterynarii nie mogła
w to uwierzyć.
Zaczęli razem
obmyślać, jak złapać ich na gorącym uczynku, ponieważ ona teraz jako świadek mogła zeznawać przeciwko Tomkowi oraz
weterynarzowi. Na drugi dzień
Antek wraz z Danką
wczesnym rankiem przybyli do schroniska. Studentka ukryła się za szafą, tak jak Antek poprzedniego
dnia. W tym czasie Antek udawał,
że jest zajęty pracą przy boksach. Do schroniska
przybyli weterynarz wraz z Tomkiem i razem poszli do budynku, gdzie znajdowały się psy i „niby przechodziły kwarantannę”. Po pół godzinie weszli i zaczęli jak zwykle testować leki na biednych zwierzętach. Dziewczyna siedziała jak trusia za szafą, serce waliło jej tak mocno, iż wydawało się, że zaraz usłyszą ją i znajdą. W tym czasie wszedł Antek i bez ogródek wykrzykiwał, że pójdzie na policję i opowie, co tutaj się wyprawia. Weterynarz zaczął się szamotać ze studentem, a Tomek mu
pomagał. Antek
w pewnym momencie stracił
równowagę i upadł, wtedy Tomek przytrzymał go a weterynarz wbił strzykawkę ze świństwem w ramię Antka. Po chwili uspokoił się, wiec Tomek go puścił, a weterynarz wbił wenflon w nadgarstek i
podawał kolejne
dawki. Tomek znieruchomiał.
-Panie doktorze, co pan robi? Przecież taka dawka go zabije! Lekarz odpowiedział: - I o to chodzi, nie ma świadków, nie ma sprawy, bądź cicho, bo taki sam los spotka
i ciebie.
Danka siedząc za szafą
ledwo się
powstrzymywała
od płaczu,
ponieważ
wszystko słyszała! Bała się i siedziała cichutko.
Tomek z
weterynarzem myśląc, że Antek nie żyje, zabrali jego ciało i wrzucili do boksu, gdzie
był bardzo
agresywny doberman. Pies początkowo
szarpał ciałem Antka i wbijał kły w ciało nieprzytomnego studenta.
Jednak kiedy nie wyczuł
żadnej reakcji
ze strony przeciwnika, odpuścił sobie dalszą szarpaninę. Położył się przy ciele studenta i czekał na jakikolwiek ruch z jego
strony.
Dziewczyna umierając ze strachu za szafą siedział tak długo, aż straciła rachubę czasu. Wyszła z ukrycia dopiero wtedy,
gdy była w stu
procentach pewna, że
nikogo nie ma. Poszła
do biura weterynarza, a stamtąd
zadzwoniła na
policję. Kiedy
policja przyjechała, na terenie schroniska był tylko jeden pracownik - stróż. Danka opowiedziała funkcjonariuszom
wszystko wraz ze szczegółami. Policjanci zaczęli zabezpieczać dowody przeciwko Tomkowi,
jak i weterynarzowi oraz szukali ciała
Antka. Po kilku minutach odnaleźli
ciało studenta,
ale nie ryzykowali wejścia
do kojca, gdyż
był tam bardzo
agresywny pies, dlatego czekali, aż
przyjedzie policyjny weterynarz i uśpi
dobermana. Pies został
uśpiony na 1
godzinę, ten
czas wystarczył
na wyjęcie ciała Antka. Jakie zdziwienie
ogarnęło
funkcjonariuszy, kiedy chłopak
zaczął cichutko
pojękiwać. Danka była zszokowana, a zarazem szczęśliwa, że Antek żyje.
Rano policja aresztowała Tomka i weterynarza.
Postawiono im zarzuty usiłowania
zabójstwa
oraz znęcanie
się nad zwierzętami.
W szpitalu Antek
szybko wracał
do zdrowia, złożył oskarżające zeznania, które obciążyły Tomka i weterynarza. Danka natomiast
codziennie przychodziła
do szpitala i zdawała
relację z tego,
jak Lord i Diana się
czują. Uczą się na nowo zaufać człowiekowi.
Adrianna Stachowiak
Subskrybuj:
Posty (Atom)