poniedziałek, 9 lutego 2015

Zatruta fontanna

I jeszcze jedno podejście do tematu. Zupełnie inne. Przenieś się, drogi Czytelniku, do świata fantasy, a poprowadzi Cię Jeremi Murek.

Zatruta fontanna
- To już koniec - powiedziałem - Nie ma sensu iść dalej. Wiemy, co tam zobaczymy.
Variavel spojrzała na mnie z irytacją
- Idziemy - odpowiedziała - Muszę zobaczyć, co stało się z moją siostrą.
- Zginęli. Zabiły ich albo demony, albo Inkwizycja, szukając ciebie! - złapałem ją za nadgarstek i zmusiłem, by spojrzała mi w oczy - Zobaczymy tam tylko spalone, na wpół zjedzone ciała! Wszyscy zginęli przez to, że ktoś rozwalił nam niebo! - krzyknąłem, nie dbając o to, czy coś może nas usłyszeć.
Moja towarzyszka spuściła wzrok. Puściłem ją, a ona odsunęła się i złapała lewą ręką za prawy łokieć.
- Przepraszam - mruknąłem - To nie tw...
- To jest moja wina. To ja zniszczyłam niebiosa i to ja sprowadziłam na nasz świat demony - powiedziała cicho
Spojrzałem w niebo. Było zielonkawe, pełne szarych chmur. W kilku miejscach chmury były "wsysane" tworząc coś na kształt wirów. Mimo iż słońca nie było widać, było jasno jak w dzień, z tą różnicą, że wszystko wyglądało na trupioblade, a zwłaszcza prawie biała skóra Variavel.
Wszystko zaczęło się dwa tygodnie temu. Nie wiem, co dokładnie się stało, ale przyszła do mnie wtedy, prosząc, bym ją zabił. Naturalnie, nie spełniłem prośby, ale i tak byłem zdziwiony, że w ogóle się do mnie odezwała. Od kilku miesięcy pogrążona była w głębokiej depresji i popełniła dwie próby samobójcze. Niestety, żadna z nich się nie powiodła. Niestety, ponieważ gdyby któraś z tych prób powiodłaby się, przeżyłoby kilka miliardów osób więcej. Dlaczego więc jej teraz pomagam? Dlaczego staram się być dla niej miły?
Być może dlatego, że to przeze mnie popadła wtedy w depresję. Dlatego, że ja wydałem ją w ręce Inkwizycji. To przeze mnie ją torturowali, i to przeze mnie w desperacji rozdarła niebo.
A mimo to wciąż mi ufa, jeżeli kiedykolwiek, komukolwiek ufała.
Pozostaje pytanie.
- Czy zniszczenie niebios to w końcu jej wina, czy moja? - powiedziałem na głos
Nawet na mnie nie spojrzała. Burknęła tylko:
- Oczywiście, że moja. Jak zawsze. Ty nie miałeś z tym nic wspólnego.
- Skoro tak twierdzisz... - powiedziałem
Odczekałem chwilę
- Może już pójdziemy? Nie powinniśmy tu siedzieć tak długo. Demony mogą być blisko. Mogą nas wywęszyć. - zaproponowałem
 W końcu odwróciła głowę. W jej bardzo dużych srebrzysto-niebieskich oczach malował się smutek. Skinęła głową.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę, jak bardzo podkrążone ma oczy. Zaniepokoiło mnie to.
- Variavel? Kiedy ty ostatnio spałaś? - zapytałem
- Pytasz mnie o to, kiedy ostatni raz leżałam w łóżku, czy kiedy ostatni raz przespałam noc?
- O obydwa.
- Ostatni raz leżałam w łóżku zanim... zanim trafiłam do Inkwizycji - zadrżała na jej wspomnienie
- A kiedy ostatni raz przespałaś całą noc?
- Chyba zanim zaczęłam mieć widzenia, czyli... kilka lat temu. Od tamtej pory najdłużej spałam około czterech godzin.
Potknęła się o kamień leżący na drodze. Złapałem ją, zanim upadła.
- Kiedy ostatni raz spałaś te cztery godziny?
- Kilka dni temu...
- Idź spać - poleciłem - ja stanę na warcie.
- A co, jeżeli nas znajdą? Co wtedy zrobisz?
- Spanikuję - zażartowałem. Jak zwykle nie zrozumiała mojego poczucia humoru
- Idź spać - powtórzyłem
Posłała mi dziwne spojrzenie, na wpół wdzięczne, na wpół wściekłe.
Położyła się na dnie pobliskiego leja i momentalnie zasnęła. Dlaczego tutaj? Dlaczego nie w jakiejś pustej kamienicy? Nie wiem. Prawdopodobnie dlatego, że moglibyśmy "obudzić" zwłoki lokatora. W tej części miasta życie skończyło się wraz z nadejściem pierwszych demonów.
 Westchnąłem i usiadłem obok Variavel. Pogłaskałem ją po twarzy, pogładziłem jej bliznę na policzku. Odgarnąłem jej z czoła jej długie czarne włosy.
- Dlaczego tu siedzę? - pomyślałem - Dlaczego nie mogę jej zostawić? Czemu ona nie odejdzie w swoją stronę?
- Ach Variavel, Variavel... - szepnąłem - Co mam z tobą zrobić, moja piękna?
Wtedy przyszedł mi do głowy szalony pomysł. W sumie dlaczego nie? Nie wiadomo jak długo będę ją jeszcze widział...
Podczas mojego szkolenia na inkwizytora uczyłem się nie tylko jak skutecznie topić i zabijać magów takich jak moja towarzyszka... Ale też sztuki czytania ludziom w sercach i umysłach. Mój były mentor wolał wydobywać zeznania wśród odgłosów tortur, niż w ten prosty i łatwiejszy sposób.
Położyłem więc rękę na czole Variavel i zacząłem szeptać wymagane formułki. Kiedy tylko zajrzałem w jej myśli, cofnąłem rękę. Nie byłem przygotowany na taką ilość bólu. Jej przeszłość naznaczona była cierpieniem, zarówno jej, jak i innych. Nie próbowałem ponownie. Dlaczego?
Po prostu nie chciałem na własne oczy widzieć tego, co ona doświadczyła. Poprosić ją potem żeby mi o tym powiedziała, narazić na przeżywanie tego jeszcze raz - wydało mi sie lepszym pomysłem. Pozostaje czekać aż się obudzi. Odszedłem kilka kroków i usiadłem na stercie gruzu. Rozejrzałem się po uliczkach. Nic się nie działo. Po chwili zapadłem w sen.
Obudził mnie krzyk. Krzyk pełen bólu i rozpaczy, niewątpliwie należący do Variavel. Wstałem i podszedłem do niej.
- Złe sny, co? - zadrwiłem
Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Dyszała ciężko.
- Idzie tu. Mój ojciec tu idzie...
Zaskoczyła mnie. Zawsze mówiła, że jest mieszka w sierocińcu, co nie jest zjawiskiem niespotykanym wśród elfów.
- Twój ojciec? Mówiłaś przecież, że jesteś sierotą.
- Wolałabym być... - westchnęła
- Rozumiem, że czasem mogliście się kłócić... Ale żeby życzyć mu śmierci? Co takiego on zrobił? - zapytałem
Wyraźnie się zirytowała. Odsunąłem się trochę.
- Il. Il Maleficante jest moim ojcem.
Kompletnie osłupiałem. Nie wiedziałem, że mój były mentor miał córkę. A już zwłaszcza, że jego córka jest magiem.
Il Maleficante jest znany z okrucieństwa. Jeżeli znaleźlibyśmy ludzi powieszonych na latarniach, zdziwiłbym się. Uznałbym się, że złagodniał, i przestał stosować resztę swoich sposobów na egzekucję. Spokojnie można by u niego stwierdzić kilka chorób psychicznych.
Wyjaśnia to też, skąd Variavel ma bliznę na policzku. Był wtedy pijany?
- Czyli... Ile miałaś lat, kiedy uciekłaś? - za oczywiste uznałem, że uciekła, ponieważ inaczej, jej kości już dawno bielałyby w słońcu.
- Sześć - odpowiedziała - Uciekłam tego samego dnia, kiedy zabił moją matkę.
- Jak udało ci się uciec? - to pytanie nie dawało mi spokoju. Na ucieczkę od Ila istniała tylko jedna metoda - śmierć.
- Był pijany... I to bardzo. Nie chcę o tym mówić. Powiem ci tylko, że od tamtej pory nieco rzadziej ukazuje twarz - uśmiechnęła się lekko.
- Cóż... Jeżeli on tu idzie... A idzie? – zapytałem.
W odpowiedzi skinęła głową
- To powinniśmy już ruszać - dodała
W milczeniu sunęliśmy pustymi ulicami. Kwadrans później przystanąłem
- O, ho... - mruknąłem
- Co się stało? - zapytała moja towarzyszka spoglądając mi przez ramię
Wzkazałem na ziemię.
Leżał tam człowiek. Był martwy. Nie zginął jednak z przyczyn naturalnych, ale nie zginął też od noża. Ten człowiek był od żeber w dół ogryziony do kości.
Niedaleko leżeli inni.
Niektórzy całkowicie spaleni, inni nadjedzeni.
Dzięki naukom Ila traktowałem te ciała jak kamienie, jak worki rzucone na drogę. Czasem któreś pękało pod naciskiem buta. Szedłem wtedy dalej, nie patrząc pod nogi. Z ciał nie unosił się jeszcze smród rozkładu, więc przyjąłem, że zginęli najwyżej przedwczoraj. Czyli niektórzy przeżyli pierwszy atak demonów. Może jeszcze  natrafimy na ocalałych.
Varaivel w pewnym momencie padła na kolana i zaczęła szlochać. Spojrzałem na nią. Dlaczego ona jeszcze żyje? Dlaczego uciekamy? Dlaczego jej nie zabiję? Wyświadczyłbym jej przysługę...
Podszedłem do niej i chwyciłem ją za ramię. Mocno. Spojrzała mi w oczy. Miała rozpacz na twarzy.
- Zabij mnie. - poprosiła - Zabij mnie teraz. Wyświadcz światu tę przysługę... Pomścij go.
Czyżby czytała mi w myślach? Najwyraźniej tak. Puściłem jej ramię. W moim ręku błysnął nóż. Nie mam pojęcia skąd się tam wziął. Zatrzymałem go centymetry od jej gardła.
 - Zrób to. - powiedziała - Zrób to teraz.
Ma rację. Dlaczego tego nie zrobię? Dlaczego nie mogę tego zrobić?
Ponieważ... Kocham ją.
Uświadomiłem sobie to dopiero w tej chwili. Cofnęłem nieco rękę i wbiłem nóż w jej łydkę.
Zawyła. Otarłem nóż z krwi i schowałem go. Oddarłem nieco dolnej części jej szarej spódniczki. Prowizorycznie owinąłem materiałem jej łydkę (opatrunki nigdy nie były i nie będą moją mocną stroną). Pomogłem jej wstać i otoczyłem ją ramieniem, by nie upadła.
- Dlaczego mnie nie zabiłeś? Dlaczego tego nie zrobiłeś? - zapytała z jawnym wyrzutem w głosie.
- Ponieważ nie potrafię. Nie mogę cię zabić. Nie umiem się zmusić do...
- Zabijasz innych, których winy nie są ci znane, podczas gdy wiesz co jest moją zbrodnią, i jest ona o wiele większa niż ich grzechy razem wzięte, i nie potrafisz mnie zabić?
- Nie zabijam ich z własnej woli, a już na pewno nie proszą o śmierć - zamknąłem temat.
Sunęliśmy dalej martwymi ulicami. Pół godziny później zapytałem:
- Skoro pragniesz śmierci, do dlaczego sama jej sobie nie zadasz?
Spuściła wzrok
- Nie potrafię. - odpowiedziała
- Już dwukrotnie byłaś blisko. Kiedy rozcięłaś sobie żyły, mało brakowało, a zostałabyś trupem. Dlaczego nie umiesz tego powtórzyć?
- Coś we mnie... Nie chce śmierci. Jednocześnie chcę umrzeć i uciekam od tego.
- To dlaczego nie poczekamy na twojego ojca? On z przyjemnością załatwi to za ciebie?
- Nie chcę umrzeć gotowana we wrzącym oleju.
Potem umilkła i nie odzywała się więcej.
Skoro tak jej wola...
Poczułem mocne uderzenie w potylicę. Puściłem Variavel i przejechałem  ręką po karku. Poczułem coś mokrego i ciepłego. Siły mnie opuściły. Osunąłem się na ziemię. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, była moja dłoń zaciśnięta, jak imadło na nadgarstku mojej towarzyszki. Potem zapadła ciemność.
Obudziłem się w wygodnym łóżku. Obok mnie na stoliku nocnym stał parujący kubek z kawą. Usiadłem na łóżku. Sięgnąłem ręką karku, nie wyczułem ani bandaża, ani krwi.
A więc to wszystko sen. Variavel nie prosiła o śmierć, a sądząc po stanie w jakim był pokuj, do zniszczenia niebios także nie doszło. Czułem się wspaniale, jakby ktoś wpompowywał we mnie euforię.
Zza gobelinu wiszącego na ścianie dobiegł mnie niski i ponury głos mówiący:
- Akn'e suim erte, Akn'e nar wuth, falken Yi,
 it sag it shrik ver Ya ves.
- Wyklęta z rodziny, przeklęta przez swoich, zniszczy niebiosa,
i cień i ogień na świat  sprowadzić - powiedziałem i spojrzałem w tamtą stronę.
 Z otworu w ścianie ukrytego za gobelinem wyszedł Il Maleficante.
Zerwałem się z łóżka i ukłoniłem się. Mój były mentor gestem nakazał mi wstać i wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją, a wtedy powiedział:
- To nie był sen.
Puściłem jego rękę. Wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu i zaczął krążyć po pokoju.
- Wszystko co ci powiedziała jest prawdą. Naprawdę Variavel jest moją córką, i naprawdę uciekła z domu.
- Kto mnie ogłuszył? Gdzie ja jestem? - zapytałem
- Jesteś w tymczasowej kwaterze Wielkiego Inkwizytora, w elfickim getcie, a ogłuszyłem cię ja. Następnie runami wyleczyłem swoją ranę, tak, byś po przebudzeniu myślał, że to wszystko ci się przyśniło. - odpowiedział
- Po co?
- Sam zadaje sobie to pytanie.
Spojrzałem na podłogę. Leżał tam kawałek materiału, którym wcześniej opatrzyłem nogę mojej ukochanej.
- Co się z nią stało?
- Zajęliśmy się nią. Żyje - dodał widząc moje uniesione brwi.
- Gdzie jest?
- W piwnicy sierocińca, niedaleko stąd.
Odetchnąłem z ulgą i ukłoniłem się mentorowi jeszcze raz.
Wyszedłem z budynku i obróciłem się. Z zewnątrz nie wyglądał już tak efektywnie. Lewa część budynku została całkowicie zrównana z ziemią.
Jak wszystko.
Elfickie getto ucierpiało odrobinę mniej niż reszta miasta. Nieliczni przeżyli zarówno atak demonów, jak i nadejście Inkwizycji. Teraz te niedobitki wałęsały się przy wraku zeppelina, usiłując coś z niego wyciągnąć. Nikt z załogi sterowca nie przeżył. Ich ciała leżą przed zatrutą fontanną. Twarze wykrzywione w przedśmiertnej trwodze, kiedy zeppelin stanął w płomieniach...
Nienawidzę jej za to.
Mijam kolejne budynki, dochodzę do sierocińca, w którym wychowała się Variavel. Zdumiewające, że jeszcze stoi. Niewiele tak dużych budynków przetrwało. Wszedłem do środka.
Posadzka była wyłożona czarno-białymi kafelkami. Dlaczego zwróciłem na to uwagę? Co mnie tak fascynuje w tych kafelkach?
Ze ściany ściekała na nie krew.
Wyciągnąłem rękę, chcąc ją zetrzeć. Dotknąłem ściany. Krew nie istniała. Widziałem ją, widziałem jak przepływa mi przez dłoń, ale... nie czułem jej.  
Coś tu było. Coś czego oczy nie widzą, ale istnieje. Coś tu jest i bawi się moim umysłem.
Zamknąłem na chwilę oczy.  Skupiłem się na Niczym.
Ocknąłem się chwilę później. Krew znikła.
Wszedłem po schodach na piętro, i rozejrzałem się. Po chwili znalazłem to, czego szukałem. Skręciłem w lewo i zapukałem.
Otworzyła mi elfka, na oko po czterdziestce. Brązowe włosy upięła w ciasny kok.
- Tak? - zapytała
- Dzień dobry - powitałem ją - Pani jest dyrektorką tego sierocińca?
- Tak. - odpowiedziała - Czym mogę służyć?
- Czy może.... Czy może mi pani opowiedzieć o Variavel? - zapytałem
Zdziwiła się
- Co dokładnie chce pan wiedzieć?
- Może mi pani powiedzieć, jaka była w dzieciństwie?
- Była elfką. To powinno panu powiedzieć wszystko o jej przeszłości.
- Na pewno? Nie wydaje mi się, by była taka jak inni.
- W istocie. Nie była taka. - policzki lekko jej poróżowiały - Trzymała się od rówieśników z daleka. Była  bardzo samotna. Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju, lub snuła się bez celu po korytarzu. Próbowałyśmy przekonać ją,  by powiedziała co się stało. Milczała jak grób. Wezwaliśmy lekarza na miarę naszych możliwości.
-  Po co? - przerwałem - Dlaczego się nią zajmowaliście?
- My tutaj dbamy o swoich podopiecznych. Skromnie jak skromnie, ale jednak jakoś.  Nie jesteśmy tacy jak wy, ludzie. Co prawda starzejemy się, i umieramy jak wy, ale jednak jesteśmy inni. I dlatego nas nienawidzicie.
- I co z tym lekarzem? - przerwałem po raz drugi
- Przyszedł, spróbował cos zrobić i wyszedł. Tak samo, jak następny.  Zaczęli faszerować ją pigułkami - tylko straciła na wadze. Przyszli jeszcze raz i przypisali mocniejsze leki. Stanęła na progu śmierci. Niedługo potem zapadła w śpiączkę. Spisaliśmy ją na straty. Wyrzuciliśmy ją na ulicę...
- Wyrzuciliście ją na ulicę? - nie dowierzałem własnym uszom
- Tak - zaczerwieniła się juz całkowicie - Dbamy o nich jak tylko możemy, ale niestety nie umiemy zajmować się tymi w śpiączce. Była niemal jak martwa, a my nic nie mogliśmy na to poradzić. Nie mogliśmy też jej zostawić, ponieważ kończyły nam się wolne miejsca. Przybywali imigranci z Europy, głównie z dawnej Polski - tym najbiedniejszym nie udawało sie wyżyć. Większość ich dzieci trafiała do nas.  Na szczęście Variavel obudziła się po kilku dniach na ulicy. Wróciła do nas. Kiedy nieco odżyła, zaczęła rysować.
- Co rysowała? - zapytałem
- Różne rzeczy. Przeważnie klucze, zegary, czasem to co mamy teraz - wzdrygnęła się. - Później zaczęła się odzywać, choć do tej pory nie mówi zbyt wiele. W końcu, trzy lata temu, w sześćdziesiątym trzecim, wyjechała do Polski, gdzie znalazła pracę jako służąca.
- Mając trzynaście lat?
- Tak. Czasem się zdarza. - odpowiedziała
- A czy nie wybuchło tam wtedy powstanie?
- Ano tak. Wybuchło.  I ona w nim uczestniczyła. Wróciła w zeszłym roku.
- Czy mogę pani powiedzieć dwie rzeczy na jej temat, których pani nie wie? - zapytałem
Pokiwała głową
- Jej ojcem jest nasz szanowny egzekutor, wymierzający tutaj sprawiedliwość. Ten który cały czas chodzi w kapturze.
- Il? - zdziwiła się
Kiwnąłem głową i dodałem:
- Stąd ma też bliznę na policzku. I jeszcze jedno. To... to ona zniszczyła niebo. To ona rozpętała wojnę z demonami.
Osunęła się na ziemię. Mimo woli zachichotałem, i zszedłem po schodach. Krew na kafelkach nie istniała. Zszedłem jeszcze niżej, do piwnicy. Przy drzwiach natknąłem się mojego kolegę, wraz z którym dołączyłem do Inkwizycji. Pamiętam, że aby udowodnić swoją wierność odciął sobie język. Ja nie posunąłem się do aż tak drastycznych kroków.
Uścisnąłem mu rękę i poprosiłem, by otworzył drzwi. Skinął głową i włożył klucz do zamka.
Wszedłem do prowizorycznie urządzonej celi. Odsłoniłem okno (piwnica była dość płytko wkopana w ziemię, więc część wystawała nad bruk) i podszedłem do Variavel skulonej w kącie. Na mój widok zadrżała.
- Hej - powiedziałem - Nie bój się. To ja.
Miała pokaźnych rozmiarów rozcięcie na czole. Cała była poobijana, w kilku miejscach ranna, ale nie tak by zmarła od ran. Na to trzeba zasłużyć.
- Kto cię tak urządził? - zapytałem - Il?
- Nie... - odpowiedziała - on przyjdzie później. Dopiero on ma być moim katem.
Zadrżała ponownie. Dotarło do mnie jak tu zimno
- Czemu tu tak zimno?
            - Sześć lat temu, w tym pomieszczeniu zmarła dziewczynka. Po prostu weszła tu, bawiąc się w chowanego, i ktoś... ktoś zamknął drzwi na klucz. Znaleźli ją kilka tygodni później. Martwą.
- Na Boga... - powiedziałem
- Po co mi to było? - zaszlochała - Po co to zrobiłam? Dlaczego zniszczyłam niebo? Dlaczego przeze mnie ludzie zmieniają się w zwierzęta?
Domyśliłem sie że nie chodziło jej o zmianę kształtu na zwierzęcy.
- Dlaczego stąd nie uciekniesz? - słowa same cisnęły mi się na usta. Psiakrew. Nie to chciałem powiedzieć.
- Nie chcę - powiedziała - Nie zasługuję na życie.
Przytuliła się do mnie. Dotarło do mnie, że muszę zrobić to teraz.
- Nie bój się - szepnąłem - Jesteś tu ze mną. A ja zawszę będę z tobą.
Pocałowałem ją. Po raz ostatni chciałem wyrazić jej swoje uczucia. Chciałem, by czuła się choć przez chwilę szczęśliwa.
Nie obrywając ust od jej warg, pogłaskałem ją po twarzy.

A następnie pchnąłem ją nożem pod żebra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz