I jeszcze jedno podejście do tematu. Zupełnie inne. Przenieś się, drogi Czytelniku, do
świata fantasy, a poprowadzi Cię
Jeremi Murek.
Zatruta
fontanna
-
To już koniec - powiedziałem - Nie ma sensu iść dalej. Wiemy, co tam zobaczymy.
Variavel
spojrzała na mnie z irytacją
-
Idziemy - odpowiedziała - Muszę zobaczyć, co stało się z moją siostrą.
-
Zginęli. Zabiły ich albo demony, albo Inkwizycja, szukając ciebie! - złapałem ją za nadgarstek i zmusiłem, by spojrzała mi w
oczy - Zobaczymy tam tylko spalone, na wpół zjedzone ciała! Wszyscy zginęli
przez to, że ktoś rozwalił nam niebo!
- krzyknąłem, nie dbając o to, czy coś może nas usłyszeć.
Moja
towarzyszka spuściła wzrok. Puściłem ją, a ona odsunęła się i złapała lewą ręką
za prawy łokieć.
-
Przepraszam - mruknąłem - To nie tw...
-
To jest moja wina. To ja zniszczyłam niebiosa i to ja sprowadziłam na nasz świat demony -
powiedziała cicho
Spojrzałem
w niebo. Było zielonkawe, pełne szarych chmur. W kilku miejscach chmury były
"wsysane" tworząc coś na kształt wirów. Mimo iż słońca nie było
widać, było jasno jak w dzień, z tą różnicą, że wszystko wyglądało na trupioblade,
a zwłaszcza prawie biała skóra Variavel.
Wszystko
zaczęło się dwa tygodnie temu. Nie wiem, co dokładnie się stało, ale przyszła
do mnie wtedy, prosząc, bym ją zabił. Naturalnie, nie spełniłem prośby, ale i
tak byłem zdziwiony, że w ogóle się do mnie odezwała. Od kilku miesięcy
pogrążona była w głębokiej depresji i popełniła dwie próby samobójcze.
Niestety, żadna z nich się nie powiodła. Niestety, ponieważ gdyby któraś z tych
prób powiodłaby się, przeżyłoby kilka miliardów osób więcej. Dlaczego więc jej
teraz pomagam? Dlaczego staram się być dla niej miły?
Być
może dlatego, że to przeze mnie popadła wtedy w depresję. Dlatego, że ja
wydałem ją w ręce Inkwizycji. To przeze mnie ją torturowali, i to przeze mnie w
desperacji rozdarła niebo.
A
mimo to wciąż mi ufa, jeżeli kiedykolwiek, komukolwiek ufała.
Pozostaje
pytanie.
-
Czy zniszczenie niebios to w końcu jej wina, czy moja? - powiedziałem na głos
Nawet
na mnie nie spojrzała. Burknęła tylko:
-
Oczywiście, że moja. Jak zawsze. Ty nie miałeś z tym nic wspólnego.
-
Skoro tak twierdzisz... - powiedziałem
Odczekałem
chwilę
-
Może już pójdziemy? Nie powinniśmy tu siedzieć tak długo. Demony mogą być
blisko. Mogą nas wywęszyć. - zaproponowałem
W końcu odwróciła głowę. W jej bardzo dużych
srebrzysto-niebieskich oczach malował się smutek. Skinęła głową.
Dopiero
teraz zwróciłem uwagę, jak bardzo podkrążone ma oczy. Zaniepokoiło mnie to.
-
Variavel? Kiedy ty ostatnio spałaś? - zapytałem
-
Pytasz mnie o to, kiedy ostatni raz leżałam w łóżku, czy kiedy ostatni raz
przespałam noc?
-
O obydwa.
-
Ostatni raz leżałam w łóżku zanim... zanim trafiłam do Inkwizycji - zadrżała na
jej wspomnienie
-
A kiedy ostatni raz przespałaś całą noc?
-
Chyba zanim zaczęłam mieć widzenia, czyli... kilka lat temu. Od tamtej pory
najdłużej spałam około czterech godzin.
Potknęła
się o kamień leżący na drodze. Złapałem ją, zanim upadła.
-
Kiedy ostatni raz spałaś te cztery godziny?
-
Kilka dni temu...
-
Idź spać - poleciłem - ja stanę na warcie.
-
A co, jeżeli nas znajdą? Co wtedy zrobisz?
-
Spanikuję - zażartowałem. Jak zwykle nie zrozumiała mojego poczucia humoru
-
Idź spać - powtórzyłem
Posłała
mi dziwne spojrzenie, na wpół wdzięczne, na wpół wściekłe.
Położyła
się na dnie pobliskiego leja i momentalnie zasnęła. Dlaczego tutaj? Dlaczego
nie w jakiejś pustej kamienicy? Nie wiem. Prawdopodobnie dlatego, że moglibyśmy
"obudzić" zwłoki lokatora. W tej części miasta życie skończyło się
wraz z nadejściem pierwszych demonów.
Westchnąłem i usiadłem obok Variavel.
Pogłaskałem ją po twarzy, pogładziłem jej bliznę na policzku. Odgarnąłem jej z
czoła jej długie czarne włosy.
-
Dlaczego tu siedzę? - pomyślałem - Dlaczego nie mogę jej zostawić? Czemu ona
nie odejdzie w swoją stronę?
-
Ach Variavel, Variavel... - szepnąłem - Co mam z tobą zrobić, moja piękna?
Wtedy
przyszedł mi do głowy szalony pomysł. W sumie dlaczego nie? Nie wiadomo jak
długo będę ją jeszcze widział...
Podczas
mojego szkolenia na inkwizytora uczyłem się nie tylko jak skutecznie topić i
zabijać magów takich jak moja towarzyszka... Ale też sztuki czytania ludziom w
sercach i umysłach. Mój były mentor wolał wydobywać zeznania wśród odgłosów
tortur, niż w ten prosty i łatwiejszy sposób.
Położyłem
więc rękę na czole Variavel i zacząłem szeptać wymagane formułki. Kiedy tylko zajrzałem
w jej myśli, cofnąłem rękę. Nie byłem przygotowany na taką ilość bólu. Jej
przeszłość naznaczona była cierpieniem, zarówno jej, jak i innych. Nie
próbowałem ponownie. Dlaczego?
Po
prostu nie chciałem na własne oczy widzieć tego, co ona doświadczyła. Poprosić
ją potem żeby mi o tym powiedziała, narazić ją
na przeżywanie tego jeszcze raz - wydało mi sie lepszym pomysłem. Pozostaje
czekać aż się obudzi. Odszedłem kilka kroków i usiadłem na stercie gruzu. Rozejrzałem
się po uliczkach. Nic się nie działo. Po chwili zapadłem w sen.
Obudził
mnie krzyk. Krzyk pełen bólu i rozpaczy, niewątpliwie należący do Variavel.
Wstałem i podszedłem do niej.
-
Złe sny, co? - zadrwiłem
Otworzyła
oczy i spojrzała na mnie. Dyszała ciężko.
-
Idzie tu. Mój ojciec tu idzie...
Zaskoczyła
mnie. Zawsze mówiła, że jest mieszka w sierocińcu, co nie jest zjawiskiem
niespotykanym wśród elfów.
-
Twój ojciec? Mówiłaś przecież, że jesteś sierotą.
-
Wolałabym być... - westchnęła
-
Rozumiem, że czasem mogliście się kłócić... Ale żeby życzyć mu śmierci? Co
takiego on zrobił? - zapytałem
Wyraźnie
się zirytowała. Odsunąłem się trochę.
-
Il. Il Maleficante jest moim ojcem.
Kompletnie
osłupiałem. Nie wiedziałem, że mój były mentor miał córkę. A już zwłaszcza, że
jego córka jest magiem.
Il
Maleficante jest znany z okrucieństwa. Jeżeli znaleźlibyśmy ludzi powieszonych
na latarniach, zdziwiłbym się. Uznałbym się, że złagodniał, i przestał stosować
resztę swoich sposobów na egzekucję. Spokojnie można by u niego stwierdzić
kilka chorób psychicznych.
Wyjaśnia
to też, skąd Variavel ma bliznę na policzku. Był wtedy pijany?
-
Czyli... Ile miałaś lat, kiedy uciekłaś? - za oczywiste uznałem, że uciekła,
ponieważ inaczej, jej kości już dawno bielałyby w słońcu.
-
Sześć - odpowiedziała - Uciekłam tego samego dnia, kiedy zabił moją matkę.
-
Jak udało ci się uciec? - to pytanie nie dawało mi spokoju. Na ucieczkę od Ila
istniała tylko jedna metoda - śmierć.
-
Był pijany... I to bardzo. Nie chcę o tym mówić. Powiem ci tylko, że od tamtej
pory nieco rzadziej ukazuje twarz - uśmiechnęła się lekko.
-
Cóż... Jeżeli on tu idzie... A idzie? – zapytałem.
W
odpowiedzi skinęła głową
-
To powinniśmy już ruszać - dodała
W
milczeniu sunęliśmy pustymi ulicami. Kwadrans później przystanąłem
-
O, ho... - mruknąłem
-
Co się stało? - zapytała moja towarzyszka spoglądając mi przez ramię
Wzkazałem
na ziemię.
Leżał
tam człowiek. Był martwy. Nie zginął jednak z przyczyn naturalnych, ale nie
zginął też od noża. Ten człowiek był od żeber w dół ogryziony do kości.
Niedaleko
leżeli inni.
Niektórzy
całkowicie spaleni, inni nadjedzeni.
Dzięki
naukom Ila traktowałem te ciała jak kamienie, jak worki rzucone na drogę.
Czasem któreś pękało pod naciskiem buta. Szedłem wtedy dalej, nie patrząc pod
nogi. Z ciał nie unosił się jeszcze smród rozkładu, więc przyjąłem, że zginęli
najwyżej przedwczoraj. Czyli niektórzy przeżyli pierwszy atak demonów. Może
jeszcze natrafimy na ocalałych.
Varaivel
w pewnym momencie padła na kolana i zaczęła szlochać. Spojrzałem na nią.
Dlaczego ona jeszcze żyje? Dlaczego uciekamy? Dlaczego jej nie zabiję?
Wyświadczyłbym jej przysługę...
Podszedłem
do niej i chwyciłem ją za ramię. Mocno. Spojrzała mi w oczy. Miała rozpacz na
twarzy.
-
Zabij mnie. - poprosiła - Zabij mnie teraz. Wyświadcz światu tę przysługę...
Pomścij go.
Czyżby
czytała mi w myślach? Najwyraźniej tak. Puściłem jej ramię. W moim ręku błysnął
nóż. Nie mam pojęcia skąd się tam wziął. Zatrzymałem go centymetry od jej
gardła.
- Zrób to. - powiedziała - Zrób to teraz.
Ma
rację. Dlaczego tego nie zrobię? Dlaczego nie
mogę tego zrobić?
Ponieważ...
Kocham ją.
Uświadomiłem
sobie to dopiero w tej chwili. Cofnęłem nieco rękę i wbiłem nóż w jej łydkę.
Zawyła.
Otarłem nóż z krwi i schowałem go. Oddarłem nieco dolnej części jej szarej
spódniczki. Prowizorycznie owinąłem materiałem jej łydkę (opatrunki nigdy nie
były i nie będą moją mocną stroną). Pomogłem jej wstać i otoczyłem ją
ramieniem, by nie upadła.
-
Dlaczego mnie nie zabiłeś? Dlaczego tego nie zrobiłeś? - zapytała z jawnym
wyrzutem w głosie.
-
Ponieważ nie potrafię. Nie mogę cię zabić. Nie umiem się zmusić do...
-
Zabijasz innych, których winy nie są ci znane, podczas gdy wiesz co jest moją
zbrodnią, i jest ona o wiele większa niż ich grzechy razem wzięte, i nie potrafisz mnie zabić?
-
Nie zabijam ich z własnej woli, a już na pewno nie proszą o śmierć - zamknąłem
temat.
Sunęliśmy
dalej martwymi ulicami. Pół godziny później zapytałem:
-
Skoro pragniesz śmierci, do dlaczego sama jej sobie nie zadasz?
Spuściła
wzrok
-
Nie potrafię. - odpowiedziała
-
Już dwukrotnie byłaś blisko. Kiedy rozcięłaś sobie żyły, mało brakowało, a
zostałabyś trupem. Dlaczego nie umiesz tego powtórzyć?
-
Coś we mnie... Nie chce śmierci. Jednocześnie chcę umrzeć i uciekam od tego.
-
To dlaczego nie poczekamy na twojego ojca? On z przyjemnością załatwi to za
ciebie?
-
Nie chcę umrzeć gotowana we wrzącym oleju.
Potem
umilkła i nie odzywała się więcej.
Skoro
tak jej wola...
Poczułem
mocne uderzenie w potylicę. Puściłem Variavel i przejechałem ręką po karku. Poczułem coś mokrego i
ciepłego. Siły mnie opuściły. Osunąłem się na ziemię. Ostatnią rzeczą, jaką
zapamiętałem, była moja dłoń zaciśnięta, jak imadło na nadgarstku mojej
towarzyszki. Potem zapadła ciemność.
Obudziłem
się w wygodnym łóżku. Obok mnie na stoliku nocnym stał parujący kubek z kawą.
Usiadłem na łóżku. Sięgnąłem ręką karku, nie wyczułem ani bandaża, ani krwi.
A
więc to wszystko sen. Variavel nie prosiła o śmierć, a sądząc po stanie w jakim
był pokuj, do zniszczenia niebios także nie doszło. Czułem się wspaniale, jakby
ktoś wpompowywał we mnie euforię.
Zza
gobelinu wiszącego na ścianie dobiegł mnie niski i ponury głos mówiący:
- Akn'e suim erte, Akn'e nar wuth, falken Yi,
it sag it shrik
ver Ya ves.
-
Wyklęta z rodziny, przeklęta przez swoich, zniszczy niebiosa,
i
cień i ogień na świat sprowadzić -
powiedziałem i spojrzałem w tamtą stronę.
Z otworu w ścianie ukrytego za gobelinem
wyszedł Il Maleficante.
Zerwałem
się z łóżka i ukłoniłem się. Mój były mentor gestem nakazał mi wstać i
wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją, a wtedy powiedział:
-
To nie był sen.
Puściłem
jego rękę. Wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu i zaczął krążyć po pokoju.
-
Wszystko co ci powiedziała jest prawdą. Naprawdę Variavel jest moją córką, i
naprawdę uciekła z domu.
-
Kto mnie ogłuszył? Gdzie ja jestem? - zapytałem
-
Jesteś w tymczasowej kwaterze Wielkiego Inkwizytora, w elfickim getcie, a
ogłuszyłem cię ja. Następnie runami wyleczyłem swoją ranę, tak, byś po
przebudzeniu myślał, że to wszystko ci się przyśniło. - odpowiedział
-
Po co?
-
Sam zadaje sobie to pytanie.
Spojrzałem
na podłogę. Leżał tam kawałek materiału, którym wcześniej opatrzyłem nogę mojej
ukochanej.
-
Co się z nią stało?
-
Zajęliśmy się nią. Żyje - dodał widząc moje uniesione brwi.
-
Gdzie jest?
-
W piwnicy sierocińca, niedaleko stąd.
Odetchnąłem
z ulgą i ukłoniłem się mentorowi jeszcze raz.
Wyszedłem
z budynku i obróciłem się. Z zewnątrz nie wyglądał już tak efektywnie. Lewa
część budynku została całkowicie zrównana z ziemią.
Jak
wszystko.
Elfickie
getto ucierpiało odrobinę mniej niż reszta miasta. Nieliczni przeżyli zarówno
atak demonów, jak i nadejście Inkwizycji. Teraz te niedobitki wałęsały się przy
wraku zeppelina, usiłując coś z niego wyciągnąć. Nikt z załogi sterowca nie
przeżył. Ich ciała leżą przed zatrutą fontanną. Twarze wykrzywione w
przedśmiertnej trwodze, kiedy zeppelin stanął w płomieniach...
Nienawidzę
jej za to.
Mijam
kolejne budynki, dochodzę do sierocińca, w którym wychowała się Variavel.
Zdumiewające, że jeszcze stoi. Niewiele tak dużych budynków przetrwało.
Wszedłem do środka.
Posadzka
była wyłożona czarno-białymi kafelkami. Dlaczego zwróciłem na to uwagę? Co mnie
tak fascynuje w tych kafelkach?
Ze
ściany ściekała na nie krew.
Wyciągnąłem
rękę, chcąc ją zetrzeć. Dotknąłem ściany. Krew nie istniała. Widziałem ją, widziałem
jak przepływa mi przez dłoń, ale... nie czułem jej.
Coś
tu było. Coś czego oczy nie widzą, ale istnieje. Coś tu jest i bawi się moim
umysłem.
Zamknąłem
na chwilę oczy. Skupiłem się na Niczym.
Ocknąłem
się chwilę później. Krew znikła.
Wszedłem
po schodach na piętro, i rozejrzałem się. Po chwili znalazłem to, czego
szukałem. Skręciłem w lewo i zapukałem.
Otworzyła
mi elfka, na oko po czterdziestce. Brązowe włosy upięła w ciasny kok.
-
Tak? - zapytała
-
Dzień dobry - powitałem ją - Pani jest dyrektorką tego sierocińca?
-
Tak. - odpowiedziała - Czym mogę służyć?
-
Czy może.... Czy może mi pani opowiedzieć o Variavel? - zapytałem
Zdziwiła
się
-
Co dokładnie chce pan wiedzieć?
-
Może mi pani powiedzieć, jaka była w dzieciństwie?
-
Była elfką. To powinno panu powiedzieć wszystko o jej przeszłości.
-
Na pewno? Nie wydaje mi się, by była taka jak inni.
-
W istocie. Nie była taka. - policzki lekko jej poróżowiały - Trzymała się od
rówieśników z daleka. Była bardzo
samotna. Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju, lub snuła się bez celu po
korytarzu. Próbowałyśmy przekonać ją, by
powiedziała co się stało. Milczała jak grób. Wezwaliśmy lekarza na miarę
naszych możliwości.
- Po co? - przerwałem - Dlaczego się nią
zajmowaliście?
-
My tutaj dbamy o swoich podopiecznych. Skromnie jak skromnie, ale jednak
jakoś. Nie jesteśmy tacy jak wy, ludzie.
Co prawda starzejemy się, i umieramy jak wy, ale jednak jesteśmy inni. I
dlatego nas nienawidzicie.
-
I co z tym lekarzem? - przerwałem po raz drugi
-
Przyszedł, spróbował cos zrobić i wyszedł. Tak samo, jak następny. Zaczęli faszerować ją pigułkami - tylko
straciła na wadze. Przyszli jeszcze raz i przypisali mocniejsze leki. Stanęła
na progu śmierci. Niedługo potem zapadła w śpiączkę. Spisaliśmy ją na straty.
Wyrzuciliśmy ją na ulicę...
-
Wyrzuciliście ją na ulicę? - nie dowierzałem własnym uszom
-
Tak - zaczerwieniła się juz całkowicie - Dbamy o nich jak tylko możemy, ale
niestety nie umiemy zajmować się tymi w śpiączce. Była niemal jak martwa, a my
nic nie mogliśmy na to poradzić. Nie mogliśmy też jej zostawić, ponieważ
kończyły nam się wolne miejsca. Przybywali imigranci z Europy, głównie z dawnej
Polski - tym najbiedniejszym nie udawało sie wyżyć. Większość ich dzieci
trafiała do nas. Na szczęście Variavel
obudziła się po kilku dniach na ulicy. Wróciła do nas. Kiedy nieco odżyła,
zaczęła rysować.
-
Co rysowała? - zapytałem
-
Różne rzeczy. Przeważnie klucze, zegary, czasem to co mamy teraz - wzdrygnęła
się. - Później zaczęła się odzywać, choć do tej pory nie mówi zbyt wiele. W
końcu, trzy lata temu, w sześćdziesiątym trzecim, wyjechała do Polski, gdzie
znalazła pracę jako służąca.
-
Mając trzynaście lat?
-
Tak. Czasem się zdarza. - odpowiedziała
-
A czy nie wybuchło tam wtedy powstanie?
-
Ano tak. Wybuchło. I ona w nim
uczestniczyła. Wróciła w zeszłym roku.
-
Czy mogę pani powiedzieć dwie rzeczy na jej temat, których pani nie wie? -
zapytałem
Pokiwała
głową
-
Jej ojcem jest nasz szanowny egzekutor, wymierzający tutaj sprawiedliwość. Ten
który cały czas chodzi w kapturze.
-
Il? - zdziwiła się
Kiwnąłem
głową i dodałem:
-
Stąd ma też bliznę na policzku. I jeszcze jedno. To... to ona zniszczyła niebo.
To ona rozpętała wojnę z demonami.
Osunęła
się na ziemię. Mimo woli zachichotałem, i zszedłem po schodach. Krew na kafelkach
nie istniała. Zszedłem jeszcze niżej, do piwnicy. Przy drzwiach natknąłem się
mojego kolegę, wraz z którym dołączyłem do Inkwizycji. Pamiętam, że aby
udowodnić swoją wierność odciął sobie język. Ja nie posunąłem się do aż tak
drastycznych kroków.
Uścisnąłem
mu rękę i poprosiłem, by otworzył drzwi. Skinął głową i włożył klucz do zamka.
Wszedłem
do prowizorycznie urządzonej celi. Odsłoniłem okno (piwnica była dość płytko
wkopana w ziemię, więc część wystawała nad bruk) i podszedłem do Variavel
skulonej w kącie. Na mój widok zadrżała.
-
Hej - powiedziałem - Nie bój się. To ja.
Miała
pokaźnych rozmiarów rozcięcie na czole. Cała była poobijana, w kilku miejscach
ranna, ale nie tak by zmarła od ran. Na to trzeba zasłużyć.
-
Kto cię tak urządził? - zapytałem - Il?
-
Nie... - odpowiedziała - on przyjdzie później. Dopiero on ma być moim katem.
Zadrżała
ponownie. Dotarło do mnie jak tu zimno
-
Czemu tu tak zimno?
- Sześć lat temu, w tym
pomieszczeniu zmarła dziewczynka. Po prostu weszła tu, bawiąc się w chowanego,
i ktoś... ktoś zamknął drzwi na klucz. Znaleźli ją kilka tygodni później.
Martwą.
-
Na Boga... - powiedziałem
-
Po co mi to było? - zaszlochała - Po co to zrobiłam? Dlaczego zniszczyłam
niebo? Dlaczego przeze mnie ludzie zmieniają się w zwierzęta?
Domyśliłem
sie że nie chodziło jej o zmianę kształtu na zwierzęcy.
-
Dlaczego stąd nie uciekniesz? - słowa same cisnęły mi się na usta. Psiakrew.
Nie to chciałem powiedzieć.
-
Nie chcę - powiedziała - Nie zasługuję na życie.
Przytuliła
się do mnie. Dotarło do mnie, że muszę zrobić to teraz.
-
Nie bój się - szepnąłem - Jesteś tu ze mną. A ja zawszę będę z tobą.
Pocałowałem
ją. Po raz ostatni chciałem wyrazić jej swoje uczucia. Chciałem, by czuła się choć
przez chwilę szczęśliwa.
Nie
obrywając ust od jej warg, pogłaskałem ją po twarzy.
A
następnie pchnąłem ją nożem pod żebra.