Dziś a wczoraj
Wczoraj
zadzwoniła do mnie moja ciocia - w rodzinie nazywana Musią. Okazało się, że ma
dla mnie bardzo fajną propozycje, żebym razem z nią pojechała na spotkanie Żołnierzy Światowego Związku Armii
Krajowej. Bardzo się ucieszyłam, że akurat mi ciocia złożyła tą propozycję, nie
mogła się już doczekać tego piątku, kiedy razem z nią pojadę do Warszawy i będę
mogła poznać świadków czasów wojny, tych, których dotąd znałam tylko z
opowieści. Cały tydzień spałam jak na szpilkach i czekałam na wyjazd. W końcu
doczekałam się tego dnia. Nad ranem wsiadłyśmy z ciocią do ekspresu, który
punktualnie wyruszył z Dworca Głównego w Poznaniu.
Po chwili podróży ciocia zaczęła wspominać
czasy wojny: „Najpierw ucieczka przed nacierającymi wojskami niemieckimi, potem
powrót do domu w Gnieźnie. Kilka dni później nad ranem w mieszkaniu zjawili się
niemieccy mieszkańcy Gniezna wraz z żołnierzami. Tak zaczęła się nasza wojenna
tułaczka. Obóz przesiedleńczy, wyjazd do Piotrkowa Trybunalskiego. W końcu trafiliśmy
do bardzo skromnego i zniszczonego mieszkania po Żydach. Nie było w nim ani
wody, ani ubikacji, tylko wilgoć na ścianach i pluskwy. Niedługo potem starsza
siostra Ewa chwyciła kontakt z Organizacją. Z czasem kierowała łącznością
konspiracyjną oraz pracą kancelarii sztabu dywersji. Ja jako 15-latka zostałam
łączniczką. W grudniu 1940 roku w pokoju, w półmroku, nie widząc twarzy
dowódców, odebrano od nas przysięgę. Od tego czasu nazywano mnie „Małą”, a
siostra przyjęła pseudonim „Emilia”. Niewielkie mieszkanie rodziców, w którym
były dwa wejścia, idealnie nadawało się na punkt kontaktowy.”
W
tym momencie chyba przysnęłam. W miejscu mojej cioci pojawił się wujek. Troszkę
zdziwił mnie ten fakt, bo on od dawna już nie żyje. „…Mała i inne dziewczyny walczyły
bez broni w ręku. Ja niestety się z nią nie rozstawałem i musiałem nieraz jej użyć. Przed wojną ukończyłem
Szkołę Oficerską, więc zasady walki nie były mi obce. Zaczęliśmy od zdobywania
broni, potem broniliśmy ludność, wykonując wyroki na konfidentach i okupantach,
niszczyliśmy dokumentacje wywozu Polaków na roboty oraz nadzoru rolnego.
Paliliśmy tartaki, niszczyliśmy posterunki niemieckie, zaopatrywaliśmy
partyzantów w lesie. W Boże Narodzenie 1944 roku odwiedziłem chorą matkę, po
chwili aresztowało mnie Gestapo. Były przesłuchania, bicie, potem transport, w
czasie nalotu pociąg zatrzymał się, wtedy udała się ucieczka. Parę dni później przeszedł
front. I znów ucieczka, aresztowanie,
ukrywanie się”. W tym momencie ciocia obudziła mnie, mówiąc, że już
połowa drogi do Warszawy i żebym tak nie chrapała, ale i tak dalej zasnęłam.
Obok mnie usiadła nieznana mi postać.
-
A Pan kim jest? – spytałam.
-
Jestem Witold Pic, ale ty z pewnością nie możesz mnie pamiętać. Moje życie zakończyło się w marcu 1943 roku
podczas akcji przewożenia broni. Walczyłem w kampanii wrześniowej, później przez
Węgry, Włochy, Francję przedostałem się do Anglii. Bardzo chciałem wrócić do
Polski, by z bronią w ręku walczyć z wrogiem. Najszybsza droga wiodła przez
szkolenie Cichociemnych. Do Polski zostałem zrzucony na początku 1943 roku.
Wtedy poznałem łączniczkę, którą niedługo później poślubiłem. Mój niewielki oddział
wysadził 3 pociągi Niestety, ostatnim razem odwrót nam się nie udał. Trafiła
mnie śmiertelna kula, kiedy ranny osłaniałem odwrót przyjaciół,
pochowano mnie w polu, przy drodze….
Obudziłam się, nie zdążyłam
panu Picowi zadać nawet jednego pytania. Opowiedziałam cioci o snach, ona
oczywiście wiedziała, kogo spotkałam i dodała: „Każdy z nich za swoje zasługi
wojenne otrzymał Krzyż Virtuti Militari oraz Krzyż Walecznych”. Pociąg właśnie zatrzymał się na peronie.
Po
godzinie przyglądałam się grupie starszych ludzi. Trudno uwierzyć, jak
pogmatwane były ich losy, ilu stracili przyjaciół, ilu zabili wrogów. Dziś
mówią, że cieszą się wolnością swojej ojczyzny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz