Piekła
szuka wielu ludzi, ale tak naprawdę istnieje ono tuż obok nas. Zazwyczaj samo
nas znajduje.
Niebo było
pomarańczowo-czerwone od krwi rozlanej na ulicach oraz zanieczyszczeń, od ciągłych bitew i śmiercionośnych maszyn.
Miasto zaś ciche , jakby opuszczone. Gdzieniegdzie słychać było przytłumione
krzyki, strzelaniny, a także podobne temu dźwięki.
Z ruin
wybiegło trzech uzbrojonych ludzi. Przemieszczali się środkiem sporej ulicy,
gdzie jeszcze niedawno odbyła się potyczka pancerna. Brnęli naprzód za wolność
i ojczyznę. Nie bali się niczego, a w szczególności śmierci. Na polu bitwy
walały się wszędzie trupy poległych żołnierzy, a także cywili. Niedopałki
ciężkich czołgów i spalonych domów zasłaniały widoczność swym pruszem,
ulatniającym się w powietrzu. To już nie wyglądało jak centrum miasta.
Tak więc
odważni piechurzy poruszali się szybkim marszem w rozproszeniu. Mijali
zawzięcie przeszkody na swej drodze.
Myśleli, że nic nie mogło ich zatrzymać, lecz było to tylko chwilowa
nadzieja. Nadzieja, która rodzi się z innego, z większego uczucia - poczucia
patrotyzmu. Nadzieja, dzieki której każdy żyje i wciąż walczy. Nadzieja, której
nie da się nikomu od tak zabrać.
W jednej
chwili usłyszeć można było strzał, lecz umilkł on tak szybko jak się pojawił. A
może nawet szybciej. Padł jeden z trójki. Reszta rzuciła się za jeden
"gruchot" stojący z boku szosy. Któryś z nich wrzasnął
"Snajper" i wszystko ucichło w jednej chwili, lecz i tak to nie
zwróciło życia Leksiego. Biedak leżał we krwi z otwartymi oczami na środku.
Lojalny żołnierz i mój przyjaciel już nie żył. Nie miałem wielu przyjaciół, ale
jeśli jacyś byli to tylko z wojska. Zawodowcy zawsze trzymali się razem. Kiedyś
w chwale razem, teraz samotnie w żalu. Wśród żyjących był Kresnow i ja. Tak ja.
Ja tam byłem i widziałem to. Widziałem to wszystko ... i nic nie mogłem zrobić.
Mój wieczny uśmiech minął wraz z dniem rozpoczęcia tego całego piekła.
Była zasada,
która jako jedyna tutaj obowiązywała - "Ani kroku wstecz. Naprzód, nie
zatrzymywać się, odrwrót będzie uznawany jako przejaw dezercji co oznacza
zdrade kaju, a to równa się karze śmierci - z rozkazu numer 227." Rozkaz
to rozkaz, lecz nawet bez tego rozkazu nie usiadziałbym dłużej, niż wtedy. Wstałem,
przetarłem twarz i wybiegłem zza osłony z całą złością i ogniem w oczach, jakby
ktoś w jednej chwili zabrał mi wszystkim moich najbliższych. Mój drugi
przyjaciel, Kresnow, pobiegł za mną, jak to powiedział przed misją -
"Myślisz że pójdziesz tak sobie bezemnie. Jeszcze się zgubisz w tym
"gównie",a jak coś spatolisz musi ktoś cię porządnie opieprzyć."
Tego chłopa nikt i nic nie mogło zgiąć, był za silny, ale kula to już coś
innego. Mniej więcej wiedziałem gdzie jest snajper, ale pewności nie miałem.
Biegłem oczekując strzału, lecz chybionego... Strzelił. Pomyślałem -
"Pudło". Wiedziałem już skąd wystartowały naboje. Rzuciłem się w
gruz, przycelowałem i palnąłem. W oknie, w którym się znajdował nic nie było
widać. Zdjąłem chełm, włożyłem go na patyk, który leżał w gruzie, jak to wiele
innych rzeczy porozwalanych wszędzie i podniosłem go do góry, żeby wystawał zza
zasłony. Przeczekałem i włożyłem go spowrotem na głowę. Krzyknąłem z wielką
rodością: "Haha! Odział Nieśmiertelnych górą! Za to co słuszne! Za gwardie!"
Po czym odwróciłem głowę i wrzasnąłem: "Kresnow! On chyba nie żyje!
Zabiliśmy go! Haha!" Lecz tam nikogo nie było. Zacząłem go nawoływać. Po
chwili znalazłem go ... znaczy jego ciało. Ta kula to nie było jednak
"pudło". W jeden dzień straciłem dwóch wspaniałych ludzi. Spojrzałem
w górę i powiedziałem "Boże zbaw mnie. Zabierz mnie stąd. Potrzebne mi
niebo do wynajęcia."
Daniel Rogulski kl.3a
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz